Jedna z mocno zaangażowanych w spór polityczny redakcji zamówiła raport oceniający kampanię prezydencką w internecie. Miał posłużyć jako ilustracja tezy: Andrzej Duda został prezydentem dzięki internetowemu hejtowi, czyli fali negatywnych komentarzy, które uderzały w Bronisława Komorowskiego. Wyniki wypaczyły jednak pierwotną koncepcję.
Okazało się bowiem, że liczba ataków na Dudę i Komorowskiego była porównywalna. Tyle że były prezydent przegrał pod względem liczby informacji pozytywnych. O kandydacie PiS było ich znacznie więcej.
Im więcej czasu upływa od wyborów prezydenckich, tym mocniej rośnie mit o przegranej Komorowskiego z internetowym hejtem. Mówią o tym politycy PO, ale i sam były prezydent. – To była zorganizowana, gigantyczna akcja czarnego PR, demolowania wizerunku, niszczenia godności, przeprowadzona z nieprawdopodobną brutalnością i skutecznością. Przede wszystkim w internecie, ale nie tylko – przekonywał w pierwszym i dotąd jedynym wywiadzie po przegranej, udzielonym „Polityce".
PO sobie sama szkodzi
Głoszenie tez o zorganizowanym hejcie ma sens z punktu widzenia walki o głosy wyborców. Ale ślepa wiara w to, że PiS faktycznie sterował negatywnymi komentarzami, sprawia, że kierownictwo PO podejmuje działania, które szkodzą lub w najlepszym razie nie pomagają kampanii przed jesiennymi wyborami do Sejmu.
Najlepszym przykładem jest spotkanie Ewy Kopacz z posłami, którego kulisy opisała „Rzeczpospolita". W trudnym momencie, tuż po przegranej Komorowskiego, premier uspokajała swoich ludzi, przekonując, że partia wyciągnęła wnioski i przed wyborami do Sejmu zatrudniła 50 hejterów i opłaci kolejnych. Skalę problemu rządzących zobrazowała jednak dopiero publiczna wypowiedź marszałek Sejmu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która próbując zdementować nasze informacje, stwierdziła, że chodziło o pomoc dla działaczy, „aby po przeszkoleniach wszyscy członkowie Platformy byli aktywni i zachowywali się jak hejterzy".
O skuteczności takich działań PiS przekonał się w kampanii Dudy. Paweł Szefernaker, kiedy na jesieni zeszłego roku przejął odpowiedzialność za przekaz internetowy partii, był przekonany, że ma tylko jeden cel. Wykorzystać, jak wtedy postrzegano, mniej ważne kampanie samorządową i prezydencką, do tego, by stworzyć w sieci machinę, która pomoże w kampanii parlamentarnej.
Budowa zaczęła się od burzenia. Zerwano wszystkie umowy, które zawarła partia. W ten sposób pozbyto się firm żerujących na partyjnej subwencji. Wewnętrzny audyt wykazał bowiem już wcześniej, że niektóre z usług wyceniane były na astronomiczne sumy. Na przykład zajmujące kilka minut założenie konta na YouTube kosztowało 5 tys. zł. Po zmianach te zadania przeszły na ludzi, którzy i tak pracowali w centrali.