Wielki wybuch
Obrona trwała osiem dni i stawała się coraz trudniejsza. Wołodyjowski był na tyle doświadczonym żołnierzem, że doskonale sobie zdawał sprawę, że dolny zamek musi upaść, a wejście Turków do miasta zakończy się rzezią mieszkańców i niewolą kobiet i dzieci. Opowiedział się więc za kapitulacją, chcąc tylko wynegocjować jak najlepsze warunki.
Turcy zgodzili się na bardzo honorowe rozwiązanie: żołnierze wraz z rodzinami i dobytkiem mieli opuścić miasto, a mieszkańców nie miało spotkać nic złego. Porozumienie gwarantowało im nawet wolność wyznania. Polscy emisariusze potwierdzili warunki i wrócili do twierdzy, a wówczas Wołodyjowski zaczął przygotowywać chorągiew do wyjścia z miasta. Gdy wojsko miało już ruszać, Kamieńcem wstrząsnął potężny wybuch w Czarnej Baszcie, gdzie znajdowała się prochownia i zbrojownia. Eksplozja zabiła żołnierzy. Wołodyjowski zginął od kuli z armaty, która sama wystrzeliła wskutek eksplozji w baszcie. Wybuch spowodował kurlandzki oficer o nazwisku Hekling, który nie mógł się pogodzić z oddaniem twierdzy w ręce wroga. W geście protestu zapalił prochy. „Postępek bohaterski, lecz nie bardzo rozumny" – pisał Paweł Jasienica w „Rzeczypospolitej Obojga Narodów", zauważając, że wybuch pozbawił życia 500 żołnierzy i ich znakomitego dowódcę, którzy mogli się przydać w walce i wesprzeć wojska Sobieskiego. W szeregach hetmańskiego wojska każdy doświadczony żołnierz był bowiem na wagę złota.
Autentyczny Jerzy Wołodyjowski tylko częściowo przypominał swojego literackiego odpowiednika. Był istotnie świetnym zagończykiem i rzeczywiście zginął – tak jak „pan Michał" – w Kamieńcu Podolskim. Nie był jednak pułkownikiem i nigdy nie dowodził chorągwią laudańską. Lauda to rejon na Żmudzi, gdzie Jerzy Wołodyjowski prawdopodobnie nigdy w życiu nawet nie był. Źródła nic nie wspominają o tym, aby był też „szermierzem niezrównanym", choć na pewno przez lata walk z Kozakami i Tatarami musiał się wyćwiczyć w fechtunku. Zwłoki Wołodyjowskiego spoczęły w krypcie kościoła Franciszkanów w Kamieńcu Podolskim, a msze za jego dusze odprawiano jeszcze nawet w XIX wieku.
Przeciw królowi
Jeszcze mniej wspólnego ze swoim pierwowzorem ma główny zwycięzca spod Prostków – Andrzej Kmicic. Prawdziwy chorąży orszański miał na imię Samuel. Nie wiadomo dokładnie, kiedy się urodził, bo nie sposób tego wywieść z żadnego źródła. Wiadomo tylko, że około roku 1650 był dowódcą chorągwi kozackiej w armii księcia Bogusława Radziwiłła, któremu służył wiernie aż do roku 1655. Wówczas Polskę zaatakowała armia szwedzka, a Radziwiłłowie – książę Bogusław i jego krewny, książę Janusz – zdecydowali się opowiedzieć po stronie Karola Gustawa. 29 lipca 1655 r. obaj ogłosili się poddanymi króla szwedzkiego. Na początku sierpnia Szwedzi zaakceptowali żądania obu zbuntowanych książąt i przyznali im województwa w dziedziczne władanie. W efekcie 23 sierpnia tego samego roku pułkownicy wypowiedzieli posłuszeństwo Radziwiłłom i zawiązali konfederację w Wierzbołowie. Przywódcą buntu był Wincenty Gosiewski, a Kmicic był jednym z tych, którzy to wystąpienie poparli. Tym samym, w odróżnieniu od bohatera literackiego, rzeczywisty Kmicic nie pozostał przy Radziwille, lecz wystąpił przeciwko niemu. Stanął na czele poselstwa, które dotarło do króla Jana Kazimierza i uzyskało od niego obietnicę, że dobra odebrane zdrajcy Radziwiłłowi zostaną oddane wojsku. Z tą obietnicą chorąży orszański wrócił na Litwę i zaczął pustoszyć radziwiłłowskie dobra, za co wpływowy nadal książę Bogusław próbował go wówczas otruć winem.
Król Jan Kazimierz ukrywał się w owym czasie przed Szwedami na Śląsku. Czy jadąc do niego, Samuel Kmicic przejeżdżał przez Częstochowę? Jest to możliwe, ale nawet jeśli tak było, to na pewno nie brał udziału w legendarnej obronie Jasnej Góry, a już na pewno nie wysadził kolubryny. Oblężenie klasztoru rozpoczęło się 18 listopada i trwało do 27 grudnia. Samuel Kmicic nie mógł więc wziąć udziału w obronie, bo zanim Szwedzi przystąpili do ataku, zdążył już wrócić na Podlasie i zająć się walką przeciwko Radziwiłłowi.
Źródła historyczne nie wspominają o tym, aby w obronie klasztoru wziął udział jakikolwiek Kmicic. Obroną kierował Jan Zamoyski – dużo młodszy od tego, który jest opisany w „Potopie". To on też zarządził niespodziewany wypad z twierdzy, w trakcie którego zniszczono armaty najbardziej szkodzące klasztornym murom. Dokonała tego grupa żołnierzy, a nie samotny Kmicic. Sama zaś walka w obronie Jasnej Góry nie była przełomowym momentem w dziejach wojny. Ówczesne źródła wspominają o niej jako o potyczce. W zasadzie w ogóle jej nie wymieniają, co oznacza, że walka o klasztor nie miała wielkiego znaczenia militarnego dla losów wojny. Dla Polaków miała jednak ogromne znaczenie symboliczne, bo spowodowała wybuch ogólnonarodowego powstania i odwróciła losy wojny.