Łukasz Warzecha: Nie być jak Stefan Niesiołowski

Gdyby PiS chciało obniżyć temperaturę sporu, powinno tworzyć rozwiązania, które choć części drugiej połowy wyborców dadzą poczucie bycia u siebie – pisze publicysta.

Aktualizacja: 18.07.2020 07:34 Publikacja: 16.07.2020 18:30

Łukasz Warzecha: Nie być jak Stefan Niesiołowski

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

W raz z drugim zwycięstwem Andrzeja Dudy znaleźliśmy się w sytuacji bezprecedensowej w historii III RP: pierwszy raz przez tak długi czas (jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego – minimum osiem lat) jeden obóz polityczny, formalnie niebędący w Sejmie nawet koalicją, będzie niepodzielnie sprawować władzę w Polsce. Nawet Platforma Obywatelska – w dodatku w ramach koalicji z PSL – niepodzielnie rządziła jedynie pięć lat, a więc tyle, ile już minęło od przejęcia rządów przez partię Jarosława Kaczyńskiego.

Poszli na wojnę

Po stronie zwycięzców widzimy teraz przygnębiający, arogancki tryumfalizm, jako żywo przypominający zachowania członków i sprzymierzeńców obozu PO w 2011 r. Po stronie przeciwnej wylewa się frustracja, lekko tylko pokrywana słabymi okrzykami „w końcu wygramy!", przejawiająca się mnożącymi się składanymi przez celebrytów deklaracjami wyjazdu z Polski czy niekupowania produktów od polskich rolników („bo wieś wybrała nam Dudę!").

Są oczywiście i inne, dużo bardziej stonowane reakcje, a nawet gdzieniegdzie refleksja nad koniecznością zmieszczenia się jakoś w jednym kraju z „tymi drugimi". Lecz nie łudźmy się: nawet jeśli zrywanie znajomości i ostre podziały w rodzinach nie są standardem, to jest nim głęboka negatywna emocja skierowana wobec przeciwników, na której budują poparcie obie strony.

Fetyszyzacja frekwencji – która okazała się drugą najwyższą po tej z 1995 r. z drugiej tury wyborów prezydenckich – sprawia, że umyka nam, iż tę frekwencję zawdzięczamy właśnie bipolarnej emocji opartej na najgłębszym możliwym podziale. Mówiąc prościej: Polacy masowo poszli głosować, bo mobilizuje ich przekonanie, że toczą wojnę na śmierć i życie.

To nie jest dobra prawidłowość. Polityczny wybór taką wojną nie jest i nie powinien być tak przedstawiany. Wspominał o tym trafnie podczas wieczoru wyborczego Andrzej Duda. Niestety, jego własny obóz polityczny i jego własny sztab taki właśnie sentyment wzmacniał i z niego korzystał podczas całej kampanii, dlatego te powyborcze refleksje zwycięzcy nosiły znamię hipokryzji.

Jak za PO, tylko bardziej

Politycy i zwolennicy wygrywającego obozu powinni zdobyć się teraz na sięgnięcie po własne wspomnienia z lat 2010–2015, gdy musieli funkcjonować w kraju rządzonym niepodzielnie przez oponentów. Symbolem przyjętej wówczas wobec opozycji i jej zwolenników metody postępowania były słynne słowa Stefana Niesiołowskiego: jak sobie wygracie wybory, to sobie przegłosujecie, co będziecie chcieli. PiS wziął sobie tę radę do serca i, rzec można, wyniósł ten sposób działania na jeszcze wyższy poziom.

Myśląc o tamtych pięciu latach, członkowie i sympatycy obozu rządzącego powinni wziąć poprawkę na to, że – po pierwsze – okres samowładztwa PiS będzie, jako się rzekło, dłuższy niż kiedykolwiek w historii III RP oraz, po drugie, że PiS bardziej niż jakakolwiek inna siła polityczna wcześniej dostosowało państwo do własnych potrzeb. Jest zatem tak jak za PO, tylko jeszcze bardziej. I oczywiście z odwrotnym znakiem.

Ludzie, których nikt nie słucha

Tu dochodzimy do problemu, którego chyba nikt po stronie rządzących sobie nie uświadamia, a i strona opozycyjna, jeżeli go w ogóle dostrzega, to w postaci skrajnie uproszczonej i zwulgaryzowanej: mechanizmy polskiego państwa oraz nasz system polityczny nie dają żadnego wentyla bezpieczeństwa tym, którzy nie podzielają wizji rządzących i nie tworzą żadnego mechanizmu pozwalającego im choćby próbować wpłynąć na rzeczywistość. Dzieje się to w sytuacji, gdy zwycięzcy mówią przegranym: mamy gdzieś wasze emocje, wartości i preferencje – teraz my rządzimy! Wyborcy PiS słyszeli to przez pięć lat, przeciwnicy PiS słyszą od pięciu lat.

Oczywiście, jasne jest, że w demokracji wygrywa się po to, żeby rządzić państwem w sposób, jaki się obiecywało własnym wyborcom. Trudno oczekiwać, żeby wygrywający wyrzekali się własnego programu. Ale nie o to chodzi.

Politycy i zwolennicy PiS powinni zastanowić się, skąd brała się w latach 2010–2015 ich pogłębiająca się frustracja, na fali której ta partia była w stanie wygrać podwójnie pięć lat temu. Brała się otóż stąd, że zwolennicy PiS mieli wówczas trafne poczucie, że nikt ich nie słucha. To ważne: nie stąd, że państwo było urządzane według planu zwycięzców – to było normalne – ale stąd, że ci zwycięzcy traktowali drugą stronę, jakby nie istniała. Przypomnijmy sobie, jak Platforma zareagowała choćby na sprzeciw wobec posyłania do szkół sześciolatków, potwierdzony 500 tys. podpisów pod wnioskiem o referendum. Podpisy zostały wywalone do kosza, referendum się nie odbyło. PiS poszedł tą samą drogą mimo swoich zapewnień, że będzie „słuchał ludzi". I owszem, słucha ludzi – pod warunkiem że to są ludzie starannie wyselekcjonowani na spotkania z aktywem partii rządzącej.

Architekci polskiego ustroju nie uwzględnili tego, że Polacy mogą się podzielić na dwa otwarcie wrogie obozy oraz że jeden z tych obozów może wziąć absolutnie wszystko i że – aby nie dopuścić do zimnej wojny domowej – trzeba dać tym drugim szansę na wyrażanie swojego zdania również między wyborami. Jedną z metod byłoby choćby obowiązkowe zorganizowanie referendum w przypadku zebrania, powiedzmy, miliona podpisów pod wnioskiem. Inną – obowiązek procedowania w Sejmie obywatelskich projektów ustaw, zamiast trzymania ich w nieskończoność w komisjach. I jedna, i druga propozycja padała w poprzedniej kadencji Sejmu. PiS nie było zainteresowane.

Tryumf totalny

W starych, dobrze naoliwionych demokracjach sytuacja jest inna nie tylko dlatego, że siły polityczne nie budują poparcia na tak jaskrawej polaryzacji (z wyjątkiem może dzisiejszej Ameryki), lecz również dlatego, że o wiele mocniejszy i odporniejszy jest szkielet instytucjonalny, który funkcjonuje niejako obok walki politycznej. Nawet jeśli władzę sprawuje siła, z którą obywatele się nie utożsamiają, mają poczucie, że instytucje państwa nie stoją po żadnej ze stron. To łagodzi rozczarowanie i sprawia, że obywatele mimo wszystko mogą się czuć u siebie.

To jednak nie jest, niestety, przypadek Polski. Instytucje biorą udział w walce, i to po obu stronach, choć po pięciu latach sprawowania władzy przez PiS tych po stronie opozycyjnej jest coraz mniej. Sympatyk rządzących, stając przed sędzią zaangażowanym w walkę o „wolne sądy", nie może mieć pewności, że zostanie potraktowany bezstronnie. Z kolei zwolennik opozycji, zatrzymany przez policję, może mieć całkiem uzasadnione przekonanie, że szykany spotykają go z powodów politycznych. To nie tylko podważa zaufanie do państwa jako takiego, ale zwiększa jeszcze ładunek frustracji u tych, którzy są w defensywie.

To znacznie głębszy problem niż kilka niemiłych dla niektórych uszu słów w kampanii. Nie da się go załatwić nawet dziesięcioma pojednawczymi wystąpieniami wybranego ponownie prezydenta. Złość i fatalne emocje biorą się od lat nie stąd, że ludzie nie potrafią zrozumieć, na czym polega demokracja, ale dlatego, że zwycięstwo wyborcze nie jest traktowane jako wygrana w politycznej rywalizacji, tylko jako tryumf totalny według recepty Niesiołowskiego.

We własnym interesie

Gdyby PiS chciało obniżyć temperaturę sporu właśnie teraz, właśnie mając pełnię władzy tak długo, jak nikt jej jeszcze nie miał w III RP, powinno tworzyć rozwiązania, które choć części drugiej połowy wyborców dadzą poczucie bycia u siebie.

W dłuższej perspektywie to działanie korzystne dla rządzących nawet z czysto pragmatycznego punktu widzenia, bo obniżając poziom rozgoryczenia, demobilizuje się zarazem wyborców przeciwnika. Nie wydaje się jednak, żeby władza była zdolna do przyjęcia takiej strategii. Jarosław Kaczyński jest z natury człowiekiem konfrontacji i tylko w takiej poetyce czuje się pewnie.

Tytuł, lead i śródtytuły od redakcji

W raz z drugim zwycięstwem Andrzeja Dudy znaleźliśmy się w sytuacji bezprecedensowej w historii III RP: pierwszy raz przez tak długi czas (jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego – minimum osiem lat) jeden obóz polityczny, formalnie niebędący w Sejmie nawet koalicją, będzie niepodzielnie sprawować władzę w Polsce. Nawet Platforma Obywatelska – w dodatku w ramach koalicji z PSL – niepodzielnie rządziła jedynie pięć lat, a więc tyle, ile już minęło od przejęcia rządów przez partię Jarosława Kaczyńskiego.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?