Wedle jednej z wersji przybyli na początku XVII wieku z Anglii pielgrzymi przeżyli pierwszą zimę tylko dzięki pomocy miejscowych Indian, Wampanoagów, i po obfitych żniwach wszyscy razem, przy ognisku, upiekli dzikiego indyka i podzielili się dynią i kukurydzą. Zgodnie z tą wersją dzieci przebierają się w tym dniu za pielgrzymów i Indian, biegają, głośno krzycząc. Oczywiście tak było, zanim prawie każde dziecko dostało swój komputer czy telefon i teraz milusińscy mogą po cichu, samotnie, grać w jakąś grę. Ta wersja, będąca pochwałą cywilizacyjnej roli kolonizacji, była kiedyś zilustrowana w „The New Yorker" rysunkiem podskakujących na brzegu Indian krzyczących – na widok płynących ku nim statkom – „Nareszcie jesteśmy odkryci".
Wedle innej wersji jest to właśnie święto kolonizatorów, którzy zamiast się cieszyć, powinni czuć się winni osiedlenia się na cudzym kontynencie. Sprawa jest jednak skomplikowana, bo większość Amerykanów woli zazwyczaj cieszyć się, niż pokutować, zwłaszcza że nie ma tu pamięci plemiennej i nawet potomkowie przywiezionych tu w strasznych warunkach niewolników też radośnie obchodzą to święto. Nie wiem, co dzieje się w miejscowościach, zazwyczaj rezerwatach, gdzie mieszkają potomkowie Indian, ale często mam wrażenie, że sprawa jest nierozliczona, ani historycznie, ani psychologicznie, i że wyeliminowanie rodowitych mieszkańców Ameryki zostanie kiedyś, może niedługo, szczegółowo opisane i nazwane ludobójstwem.
Inną komplikacją w zrozumieniu źródeł Thanksgiving Day jest to, że pielgrzymi byli nie tylko protestantami, ale też najbardziej surową ich wersją – purytanami, którzy określali się w opozycji do katolików i uważali pracę za święty obowiązek człowieka. Reformacja zmniejszyła liczbę świąt religijnych z prawie 100 do mniej niż 30, ale purytanie szli jeszcze dalej i uważali, że święto religijne powinno być związane z postem. Coś tu więc nie pasuje: albo obżarstwo, albo post.
Dziś już Święto Dziękczynienia jest świętem świeckim, wolnym od pracy. Ponieważ zawsze wypada w czwartek, jest podstawą najdłuższych dni wolnych od pracy. Jest to dzień – czasami jedyny w roku – kiedy zjeżdżają się całe rodziny, przywozi się nawet na obiad starszych rodziców i dziadków. Żeby zdążyć dojechać, niektórzy wyjeżdżają samochodem już we wtorek, a najbardziej zapobiegliwi, żeby uniknąć korków – już w poprzedni piątek po pracy. Obiad zaczyna się zwykle dosyć wcześnie, żeby zdążyć wszystko zjeść i jeszcze obejrzeć kilka meczów futbolu amerykańskiego. W tym roku grają Lwy przeciw Niedźwiedziom, Kowboje przeciw Czerwonoskórym, a Święci przeciw Sokołom. Mimo zabiegów laicyzacji życia publicznego nazwa Święci nie wzbudza protestów, ale na waszyngtońskich Czerwonoskórych są naciski, by zmienili nazwę. Na wszelki wypadek mówi się na nich Skins – Skóry.
Tradycyjny obiad udaje prostotę purytańską. Obowiązkowy jest indyk, który waży około 8–10 kilogramów. Zjadamy ich w ten dzień prawie 50 milionów. Osobiście wolę kaczkę. Zalecane są również różne wariacje kukurydzy, zwykłych i słodkich ziemniaków, selerów i oczywiście dyni. Ponieważ w zdrowych dietach zalecane jest coś zielonego, można czasami dojrzeć na stole brukselkę. Najtrudniejsze do zjedzenia są tarty z dyni: mdłe, słodkie, o niejasnej konsystencji.