Dług jest jak łyk whiskey: dobry, ale może zaszkodzić

Coś jest w tym, że sięganie po dług porównuje się do sięgania po używki. Dług „daje kopa” – w końcu na tym polega „dźwignia finansowa”. Ważne, by nie był to knockout.

Publikacja: 21.11.2016 18:55

Andrzej Cwynar

Andrzej Cwynar

Foto: Rzeczpospolita

Gdyby finansowy sukces oceniać kryteriami pokolenia millenialsów, to rząd dopracowuje przepis na porażkę. Z sondażu ośrodka badawczego Satisface wynika bowiem, że 50 proc. osób urodzonych w latach 1980-1995 wskazało brak długu i kredytów jako wyznacznik sukcesu w wymiarze finansowym. Co do rządu, to mowa oczywiście o projekcie budżetu na 2017 r., który utrwali rekordowo wysokie zadłużenie sektora finansów publicznych.

Oczywiście opinie millenialsów nie są dobrą podstawą do formułowania definitywnych ocen w odniesieniu do budżetu państwa, jego deficytu i wynikającego stąd długu, jednak dają do myślenia. Dziś dług znowu straszy. Patrząc przez wsteczne lusterko na stosunek do kluczowych zagadnień ekonomicznych, wyraźnie widać, jak droga za nami mocno skręca, i dotyczy to także postrzegania długu.

Lewarować, czy nie lewarować. Oto jest pytanie

Dziesięć lat temu, przed kryzysem, myślenie o długu było inne niż dziś. Kryzysowy zapłon miał miejsce na rynku kredytowym, trudno się więc dziwić dużo większej ostrożności wobec zadłużania się w czasie leczenia ran po kryzysie, aż do dzisiaj. Pamiętamy przecież, że jak mantrę powtarzano żargonowe określenie: „delewarowanie”.

Nie wszędzie i nie wszystko udało się odlewarować. Portugalia i Włochy wciąż są mocno zadłużone, Grecja – wręcz dramatycznie. Ale przecież także USA nie grzeszą umiarem, jeśli chodzi o życie na kredyt. Obecnie to ok. 75 proc. PKB a szacuje się, że w razie utrzymania obecnego fiskalnego kursu relacja ta wzrośnie do niemal 90 proc.. I jest to całkiem prawdopodobne, bo w ostatniej dekadzie wskaźnik ten podwoił się. Może więc nie taki diabeł straszny?

Prognozy w niepewnych czasach

Skoro o diable mowa, to, jak wiadomo, tkwi w szczegółach. Te są natomiast takie: polski deficyt budżetowy ma sięgnąć w przyszłym roku prawie 59,5 mld zł – o ok. 5 mld więcej niż w br. Wyrażony w pieniądzu taki wzrost może niepokoić. W końcu trzeba go skredytować. Jednak w relacji do PKB ma się według rządowych planów zmieścić w trzyprocentowej normie (wg założeń: 2,9 proc.). Żeby to było możliwe, PKB musi urosnąć w przyszłym roku o 3,6 proc., a inflacja – wynieść 1,3 proc.

Pamiętajmy, że to wszystko prognozy, z którymi jest coraz gorzej, ze względu na coraz bardziej niepewne czasy. Prognozowanie w warunkach ultraniepewności to obecnie numer jeden w rankingu tematów badawczych w ekonomii. Oceniając podane liczby, można się więc co najwyżej odwołać do intuicji i wynikającego z doświadczenia wyczucia, ale także do tendencji, które zaczynają się zarysowywać.

Co wzrośnie, co spadnie

Co do wzrostu gospodarczego, to głównym motorem PKB ma być wewnętrzny popyt konsumpcyjny, w dużej mierze za sprawą programu 500+. Oby tak było, choć skoro o tendencjach mowa, to jako pewien „wzór” zaczyna niepokoić udział wydatków z 500+ na elektronikę, której przecież całej nie produkujemy. Ten pieniądz nakręca PKB, ale nie Polski, na dodatek psując nam saldo wymiany handlowej. Statystyki gospodarcze pokazują też, że w dwóch pierwszych kwartałach tego roku PKB nie był w stanie dogonić pokładanych w nim oczekiwań. Oby nie było to złym prognostykiem dla kolejnych kwartałów. W perspektywie do 2020 r. rząd spodziewa się jednak średnio prawie czteroprocentowego wzrostu rocznie (3,8-3,9 proc.), co podano w uzasadnieniu do projektu budżetu.

500+ z pewnością będzie miał też jakiś wpływ na zachowanie się cen w przyszłym roku – już mówi się o wyraźnym wyhamowaniu deflacji. Czy jednak założenie o 1,3-proc. inflacji, która byłaby korzystna z punktu widzenia wpływów do kasy państwa, nie jest nazbyt optymistyczne (dużo wskazuje na to, że w tegorocznej ustawie budżetowej to właśnie wskaźnik inflacji mocno przestrzelono – miała wynieść 1,7 proc., choć w połowie roku ceny wciąż spadały)? Wiarygodność tego założenia ratuje obserwowana tendencja w zachowaniu płac, które rosną, co będzie wywierać presję na wzrost cen.

Dodatkowe wpływy z tytułu uszczelnienia systemu podatkowego trudno komentować, pomijając to, że to właściwie zidentyfikowany cel, byleby tylko jego realizacja nie wzbudzała kontrowersji i nie odstręczała od państwa jako nadgorliwego policjanta. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza zwiększa skala oczekiwanych wpływów z tego tytułu – aż 10 mld zł. Osiągnięcie tak ustawionego celu wydaje się co najmniej trudne.

Banki a projekt budżetu

Ważnym wątkiem w dyskusji na temat przyszłorocznego budżetu jest wątek bankowy, przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że finansowanie socjalnych programów powiększających przyszłoroczny budżet ma po części zapewnić podatek bankowy. Wpływy z tego tytułu są jak dotąd mniejsze niż oczekiwano i w tendencji maleją, po części wskutek optymalizacji podatkowych, których szukają banki.

Po drugie, to co optymalne dla banków, może być niekorzystne dla całej gospodarki. Wyłączenie z opodatkowania pożyczek udzielanych państwu (zakupu skarbowych papierów wartościowych) uruchomiło niebezpieczny efekt: mniej opłacalny jako kredytobiorca stał się sektor przedsiębiorstw, natomiast bardziej – państwo. Wg szacunków FOR w pierwszej połowie roku banki udzieliły firmom kredytów inwestycyjnych na kwotę 5,7 mld zł, ale na skarbowe papiery wartościowe wydały aż 57 mld zł.

Po trzecie, znów z powodów kredytowych – gospodarka przypomina trochę układankę z klocków domina. W tym sensie to, jak rozwiązywany będzie problem frankowy w Polsce, ma znaczenie dla prognoz dotyczących przyszłorocznego budżetu. Gorsze wyniki banków to mniejsze podatki i gorszy stan budżetu państwa. Biorąc to pod uwagę, ostatni zwrot w tej sprawie z sierpnia tego roku jest z pewnością korzystny dla budżetu, a zatem – dla nas wszystkich.

Trzy razy „S”

Spróbujmy chłodno spojrzeć na projekt budżetu na 2017 r., bez towarzyszącego jego publikacji politycznego rozemocjonowania. Trudno było oczekiwać budżetu nadwyżkowego po ćwierćwieczu budżetów permanentnie deficytowych – zwłaszcza, że przyszłoroczny musi udźwignąć ciężar ponadprzeciętnych obietnic wyborczych. Mimo wszystko odważnych, choć nie jestem pewien, czy dobrze skalkulowanych. Wydaje się też, że zasadniczy problem tkwi nie w tym, że to budżet znowu „dziurawy” i nawet nie w wielkości liczb, które opisują deficyt i dług. Warto w jego ocenie zastosować „odczynniki” związane z trzema słowami: strategia, struktura, stosunek. Dobrze pokazują one, na czym tak naprawdę polegają słabości dyskutowanego projektu.

Budżetowe continuum

Ktoś kiedyś wyliczył, że „strategia” jest najbardziej nadużywanym słowem w biznesie. Prowadzenie gospodarki to też biznes, i to wielki. Faktycznie, w odniesieniu do budżetu państwa nie widać w Polsce zamysłu strategicznego. Dla jasności: skoro mowa o strategii, to mówimy nie tylko o budżecie w przyszłym roku, ale o całym budżetowym continuum – począwszy od tego, co było do tej pory od czasu wygrania wolności, także gospodarczej, w Polsce, aż do budżetów kolejnych lat, widzianych przynajmniej ramowo. Tak naprawdę nie powinno się oceniać budżetu w ujęciu rocznym. Należy go natomiast oceniać pod kątem tego, w jakiej sytuacji nas postawi za dwa, trzy lata – i dalej. Tu nie ma łatwych decyzji – dla ekonomii bardzo charakterystyczne są dylematy dotyczące międzyokresowych wyborów.

Z tego punktu widzenia projekt na 2017 r. może niepokoić, bo czasy mamy wyjątkowo niepewne, podczas gdy cykle koniunkturalne – więcej niż pewne. Nasuwa się zatem pytanie, czy przyszłoroczny budżet ma wbudowane wystarczająco silne amortyzatory? Przy tak silnym „napięciu”, które chyba jest bezdyskusyjne, można mieć co do tego obawy. Z drugiej strony pamiętajmy o wspomnianym „continuum”: kto po serii deficytowych budżetów, także w okresie prosperity, byłby w stanie zaproponować budżet nadwyżkowy, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Zjeść ciastko i mieć ciastko

Rozmiary deficytu budżetowego i towarzyszącego mu długu są często demonizowane. Tymczasem jest to naturalna składowa procesu gospodarowania, zarówno w skali mikro-, jak i makroekonomicznej. Oczywiście, trzeba na nie uważać – stąd różnego rodzaju „wskaźniki wczesnego ostrzegania” i procedury ostrożnościowe. Pożyczanie, by wydać więcej niż się bieżąco ma własnych środków, może być zdrowe i nie powinno niepokoić zwłaszcza wtedy, gdy pożyczone pieniądze wydaje się na dobra kapitałowe, czyli takie, które pozwalają nam je pomnożyć i w ten sposób zapewnić finansowanie zobowiązań. Mówiąc krótko: wtedy, kiedy je inwestujemy. Wiemy z naszego indywidualnego doświadczenia, że „przejedzenie” pożyczki może być niebezpieczne. Tu na plan wchodzi druga krytyczna charakterystyka budżetu – struktura.

Na rekordowo wysoki deficyt projektowanego budżetu i wynikający z niego dług patrzylibyśmy pewnie z dużo większym spokojem, gdyby planowana mieszanka wydatkowa pozwalała oczekiwać wejścia na drogę samofinansowania w przyszłości (jak widać oba wymiary – strategiczny i strukturalny – przenikają się). Więcej wydatków inwestycyjnych, to większe szanse na taki scenariusz.

Tymczasem polski budżet to budżet mocno socjalny, z dużym udziałem wydatków sztywnych i małym – wydatków inwestycyjnych. I znów: chodzi nie tylko o oceniany projekt, choć dla niego szczególnie charakterystyczne jest dociążenie socjalne. Co więcej, można mieć uzasadnione obawy o to, że przy dużym stopniu wykorzystania mocy wytwórczych w gospodarce, pobudzanie konsumpcji będzie dodatkowo „wypychać” inwestycje.

Z drugiej strony mamy interesujący wieloletni plan skoku inwestycyjnego Polski, nazywany planem Morawieckiego. Jego słabością jest jednak właśnie finansowanie – a więc znów sprawy budżetowe.

Norma normie nierówna

Oceniając projekt przyszłorocznego budżetu powinniśmy też pamiętać o tym, że w ekonomii często lepszy obraz danego zjawiska daje ujęcie relatywne a nie liczby bezwzględne, w tym przypadku stosunek salda budżetu i długu publicznego do innych zmiennych makroekonomicznych. Tu jednak można wpaść w „pułapką aptekarza”. Wiemy, że deficyt nie powinien przekroczyć 3 proc. PKB, natomiast dług – 60 proc. PKB. Zwolennicy budżetu planowanego na 2017 r. zwracają uwagę na to, że mimo wszystko cechuje go pewna rezerwa. Z kolei krytycy często powołują się na te liczby, zwracając uwagę na to, jak mało mamy tego luzu. Przy mocno niepewnych prognozach, o których pisałem wcześniej, może to być luz iluzoryczny.

Pamiętajmy jednak o tym, że – niestety – nie ma czegoś takiego jak jedna, aptekarska norma dla wszystkich gospodarek. Chciałbym powiedzieć, że norma 3 proc. i 60 proc. to dla Polski norma przeszacowana, ale obawiam się, że jest inaczej – jest to norma, która nie bierze pod uwagę tego, że jednak jesteśmy jeszcze gospodarką, choć prężną, to na dorobku. W tym sensie moje wcześniejsze porównanie do Stanów Zjednoczonych, nie ma dobrych podstaw. USA stać na mocne „poluzowanie fiskalne”, ale można mieć uzasadnione wątpliwości, czy stać na to nas.

Odpowiedzi na to pytanie będą sukcesywnie napływać z rynków finansowych. Już było widać, że z niepokojem odebrały one doniesienia o rządowym projekcie, reagując osłabieniem złotego. Ta rynkowa recepcja jest też ważna, bo przekłada się – a jakże – na realizację założeń budżetowych. Około 1/3 zobowiązań państwa polskiego to dług w walutach obcych, który rośnie, gdy złoty traci. Pamiętajmy jednak, że pomimo rekordowo dużego zadłużenia w wartościach bezwzględnych, zbliżającego się do psychologicznej bariery biliona złotych, relatywnie – w stosunku do PKB – jest ono niższe niż w kilku poprzednich latach.

Być po jasnej stronie mocy

Dług ma z pewnością swoją jasną i ciemną stronę. Trzeba się nim posługiwać umiejętnie i ostrożnie. Jednak w końcu większość gospodarek na świecie wykazuje deficyty budżetowe finansowane zadłużeniem. Ważna jest jednak kwestia zachowania pewnych zdrowych proporcji, których poczucie łatwo stracić. Są przynajmniej trzy powody, dla których dziś w odniesieniu do długu Polski słuszna jest zasada „mniej = lepiej”: mamy dobrą koniunkturę, ale jednak zatopioną we mgle niepewności, a na dodatek przyrost naszego długu w ostatnich miesiącach niebezpiecznie wiąże się ze spadkiem kredytowego zasilania inwestycji, które w przyszłości ułatwiłyby nam jego spłatę. Coś jest w tym, że sięganie po dług porównuje się do sięgania po używki. Dług „daje kopa”. W końcu na tym polega „dźwignia finansowa”. Ważne, by nie był to knockout.

Autor jest profesorem Wyższej Szkoły Ekonomii i Innowacji w Lublinie

Gdyby finansowy sukces oceniać kryteriami pokolenia millenialsów, to rząd dopracowuje przepis na porażkę. Z sondażu ośrodka badawczego Satisface wynika bowiem, że 50 proc. osób urodzonych w latach 1980-1995 wskazało brak długu i kredytów jako wyznacznik sukcesu w wymiarze finansowym. Co do rządu, to mowa oczywiście o projekcie budżetu na 2017 r., który utrwali rekordowo wysokie zadłużenie sektora finansów publicznych.

Oczywiście opinie millenialsów nie są dobrą podstawą do formułowania definitywnych ocen w odniesieniu do budżetu państwa, jego deficytu i wynikającego stąd długu, jednak dają do myślenia. Dziś dług znowu straszy. Patrząc przez wsteczne lusterko na stosunek do kluczowych zagadnień ekonomicznych, wyraźnie widać, jak droga za nami mocno skręca, i dotyczy to także postrzegania długu.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację