Program, który forsuje, oznacza rewolucję. Chce przecież pozbawić Zjednoczone Królestwo broni atomowej, znacjonalizować koleje i przedsiębiorstwa użyteczności publicznej, wykorzystać Bank Centralny jako narzędzie do pobudzenia wzrostu kosztem stabilności funta. Corbyn uważa także, że to NATO jest winne kryzysowi na Ukrainie, a Wielka Brytania powinna jednostronnie wycofać się z północnej części Irlandii.

Taki program oznacza cofnięcie Partii Pracy przynajmniej o dwie dekady, do momentu, zanim na jej czele stanął Tony Blair, a potem doprowadził w 1997 r. laburzystów do spektakularnego zwycięstwa i 13 lat rządów. Premier David Cameron zapewne już zaciera ręce – z Corbynem na czele jego oponenci wydają się skazani na trwanie w opozycji. Więcej: w Partii Pracy szykuje się bunt, który być może doprowadzi do jej rozsadzenia. Czołowi działacze, w tym Gordon Brown i sam Blair, nie chcą mieć z nowym liderem nic wspólnego.

Jednak lekceważenie sukcesu Corbyna byłoby błędem. To nie żaden wypadek przy pracy czy przejściowa moda, ale owoc tego samego buntu wykluczonych z europejskiego państwa dobrobytu, który na czoło sondaży wysunął lewackie Podemos w Hiszpanii, Front Narodowy we Francji czy przez chwilę Ruch Kukiza w Polsce. Wynik frustracji przede wszystkim młodego pokolenia, które zdało sobie sprawę, że w postkryzysowej Europie nie ma szans na taki sam sukces życiowy, jaki osiągnęli ich rodzice.

Na razie lewicowi populiści doszli samodzielnie do władzy tylko w jednym kraju Unii – Grecji. Angela Merkel w parę miesięcy rozprawiła się jednak z Syrizą, bo jej przywódca Aleksis Cipras był pod ścianą. Bez wsparcia Berlina groziło mu bankructwo. Ale jeśli ten eksperyment miałby się powtórzyć w Paryżu, Madrycie czy Londynie, Merkel wskóra niewiele. Dlatego dla całej Europy byłoby lepiej, gdyby Cameron dał przykład i choć trochę ograniczył ogromną polaryzację w dochodach społeczeństwa. Już niedługo może być na to za późno.