Politycy mogliby się od niego uczyć, jak unikać odpowiedzi, a przy tym nie sprawiać wrażenia, że ma się coś do ukrycia.
Szef Facebooka kajał się za popełnione błędy, obiecywał zmiany i tłumaczył zawiłości technologii. Przed laikami, jakimi są politycy, wystąpił w roli mentora. Okazało się, że afera Cambridge Analytica, w sprawie której był przesłuchiwany, to w zasadzie kompletny przypadek. A czy FB gromadzi dane z urządzeń, które nie są połączone z serwisem? – pytał jeden z senatorów. Zuckerberg: – Nie jestem pewien...
Przy tym cały czas prezentował swą firmę jako gromadę uśmiechniętych dzieciaków z garażu w Palo Alto, a przecież „nie da się stworzyć spółki w akademiku i przekształcić ją w światowego giganta bez popełniania błędów". Pytania o monopolistyczną pozycję na rynku również trafiały w próżnię.
Problem w tym, że monopolu FB nie ma co rozpatrywać w kategoriach ekonomicznych i prawnych. Bo to monopol na bardzo specyficznym rynku – idei, wymiany myśli. Podobnym monopolistą było dawniej państwo, zajmujące się edukacją oraz wspierające kulturę.
Do niedawna politycy, zachłyśnięci ogromem możliwości, jaki daje świat technologii, nie widzieli w tej zamianie miejsc problemu. Zachwycali się szybkim dostępem do informacji czy utopiami globalnej wioski i końca historii. Dziś jednak coraz częściej słychać obawy, że kilka wielkich firm ma zbyt wielki wpływ na wymianę myśli. To prawda – jest on nieporównanie większy niż jakiejkolwiek instytucji wcześniej. Nawet państwo w swych najlepszych czasach nie miało takich możliwości oddziaływania na obywateli.