Nie „1917"‚ nie „Joker", nie „Irlandczyk" czy „Historia małżeńska", tylko południowokoreański „Parasite" jako pierwsza nieamerykańska produkcja w ponad 90-letniej historii Oscarów zdobyła statuetkę dla najlepszego filmu roku. Reżyser Bong Joon-ho stał się bohaterem gali w Dolby Theatre, bo odebrał też Oscary za scenariusz, reżyserię i dla najlepszego filmu zagranicznego.
Obserwator podziałów
– Będę pił do rana! – powiedział, trzymając się z niedowierzaniem za głowę. „Parasite" to nieszablonowy film, w którym przeskakując od realizmu aż do „stylu Tarantino", opowiada historię dwóch rodzin.
Biedna, mieszkająca w suterenie w ubogiej dzielnicy, korzystając z podstępów dostaje się w charakterze służby do domu bogaczy, by zawładnąć nim. Bong Joon-ho portretuje świat pełen podziałów, antagonizujący ludzi należących do społecznej elity i tych wyrzuconych na margines z różnych powodów, przede wszystkim ekonomicznych. Z diagnozą pokaleczonego, podzielonego świata oraz z krwawą rzezią w finale trafił we współczesne nastroje.
Triumfalny marsz „Parasite" zaczął się w maju w Cannes, skąd Bong Joon-ho wywiózł Złotą Palmę. Koreańczyk dorzucił do cennego trofeum worek innych nagród festiwalowych, wyróżnienia krytyków z różnych stron świata, a wreszcie Złoty Glob i dwie brytyjskie BAFTA – dla filmu zagranicznego i za scenariusz.
50-letni reżyser nie jest nową postacią na filmowym rynku. To wnuk wybitnego pisarza Park Taewona, autora szlagieru „Dzień z życia pisarza Kubo" o japońskiej okupacki Seulu, uciekiniera do Korei Północnej w 1950 r. W Południowej zostawił córkę, matkę reżysera. Zanim debiutował w 2000 r. filmem „Szczekające psy nie gryzą", buntował się na studiach, podziwiał kino Scorsese i Tarantino.