Wiara, że będzie dobrze, że Adamek jest przegotowany najlepiej od lat, prysła w Chicago jak mydlana bańka, gdy w drugiej rundzie Miller zadawał niszczące prawe podbródkowe.
41-letni Adamek wygrał swoje ostatnie trzy walki i życzeniowy scenariusz zakładał, że wygra czwartą, która pozwoli mu walczyć o regularny pas WBA z 45-letnim Portorykańczykiem Fresem Oquendo. Problem w tym, że na drodze do tego pojedynku stał Miller.
Pięściarz będący wybrykiem natury. Cięższy od Adamka o 41 kg, szeroki w barach jak szafa trzydrzwiowa, wywierający presję, zadający więcej ciosów niż znacznie lżejsi bokserzy. I do tego twardy. Ciosy Adamka, które skruszyły w kwietniu w Częstochowie Joeya Abella, nie robiły na Millerze żadnego wrażenia. Polak próbował, ale szczelnie schowany za podwójną gardą „Big Baby" nic sobie z jego ciosów nie robił. A jak sam uderzał, to bolało od samego patrzenia.
Adamek nie mógł tej walki wygrać. Nie miał argumentów. Ten Adamek sprzed lat, który znokautował Andrzeja Gołotę czy pokonał na punkty Chrisa Arreolę, też nie zatrzymałby Millera. Bez armat nie da się tego zrobić, a nogi też już nie te, bo lata lecą.
Adamek zdecydował się walczyć z niepokonanym, o 12 lat młodszym turem, i chociażby za to, że się odważył na taką próbę, należy mu się uznanie. Za darmo oczywiście nie walczył, gaża była przyzwoita, znów mógł się ogrzać w świetle kamer. Ostatni pojedynek na amerykańskiej ziemi stoczył cztery lata temu, przegrał wtedy z Wiaczesławem Głazkowem. Powrót do Chicago był symboliczny, w 2005 roku sięgnął tam po swój pierwszy pas mistrza świata w wadze półciężkiej (WBC, limit 79,4 kg). Teraz ważył prawie 103 kg, a i tak wyglądał przy Millerze jak bokser niższej kategorii.