Dziwi mnie fakt, że dziennik „Rzeczpospolita”, który jest adresowany między innymi do adwokatów (żółte strony!), stara się zantagonizować grupę swoich czytelników. Przytoczę tylko dwa przykłady.
Pierwszy, poważniejszy, to felieton „Adwokaci na dnie” Bronisława Wildsteina. Dotyczy on postawy obrońców oskarżonych w sprawie FOZZ. Publicysta pisze: „Obrońcy nie naruszali prawa, ale usiłowali je naciągnąć do granic możliwości, co zauważył wówczas sąd. To tacy jak oni adwokaci, powodując wydłużanie w nieskończoność procedur sądowych, paraliżują polski wymiar sprawiedliwości. [...] Ich zachowanie to oczywisty przejaw patologii. System prawny nie może być szczelny. Dlatego obok litery prawa mówimy o jego duchu, intencjach przyświecających prawodawcy, które wymiar sprawiedliwości winien brać pod uwagę”.
Jak rozumiem (o ile rozumiem) myśl redaktora Wildsteina, adwokaci nie powinni – w każdy dopuszczalny przez prawo sposób – starać się bronić interesów swoich klientów, nawet jeżeli może to doprowadzić do umorzenia postępowania ze względu na przedawnienie.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego adwokat, który broni konkretnego człowieka, ma naprawiać system, kosztem tego człowieka. Jak to ma się wpisywać w funkcję obrońcy?
Uważam, że nie jest rolą adwokatów wypełniać szczeliny systemu, o których pisze publicysta. Wręcz odwrotnie, powinni je maksymalnie wykorzystywać w interesie klienta. Taka jest ich funkcja w każdym systemie wymiaru sprawiedliwości. Do tego są powołani. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której adwokat mówi klientowi: „Wie pan, zgodnie z literą prawa mógł pan uniknąć kary za czyn, który pan popełnił, ale w mojej mowie końcowej wziąłem pod uwagę, że duch, intencje przyświecające prawodawcy były takie, że powinien pan jednak być ukarany”.