Pani prokurator Beata Mik w swojej polemice z moim tekstem „Mit prokuratorskiej niezależności" („Rz", 9 czerwca 2011 r.) zarzuca, że artykuł i przyjęta w nim argumentacja wynikają z nieukrywanych sympatii politycznych. Zarzuca mi też nieznajomość spraw, o których piszę.
Realne zagrożenia
Pierwszy z zarzutów pominę milczeniem. Bo jest to zużyta i mało elegancka metoda dyskredytowania autora. Czy stawianie takich zarzutów dziennikarzowi bez poparcia dowodami przystoi prokuratorowi? Pozostawiam to sumieniu pani prokurator. Z chęcią odniosę się jednak do dalszej części jej polemiki. W swoim tekście starałem się pokazać kilka mechanizmów w ustawie o prokuraturze osłabiających niezależność prokuratora generalnego, które w sytuacji konfliktu czy złej woli politycznej mogą być wykorzystane wbrew intencjom ustawodawcy.
Pani prokurator zdaje się nie widzieć tych zagrożeń, uznając, że po oddzieleniu tego urzędu od ministra sprawiedliwości i obwarowaniu licznymi gwarancjami niestraszne już są polityczne naciski. Trudno się z wywodami pełnymi odwołań do konstytucji nie zgodzić. Życie tymczasem sobie...
Jednym ze wspomnianych mechanizmów jest sprawozdanie, które corocznie musi składać prokurator generalny, i tryb jego oceny. Ustawa przyznaje w tym wypadku premierowi uprawnienie do odrzucenia sprawozdania i wystąpienia do Sejmu z wnioskiem o odwołanie prokuratora generalnego (co wymaga większości 2/3 głosów przy obecności co najmniej połowy posłów).
Niestety, tego rodzaju mechanizm kontrolny rodzi także zagrożenia. Może być bowiem wykorzystywany wbrew intencjom ustawodawcy jako narzędzie do zdyscyplinowania prokuratora generalnego, gdy ten nie spełnia oczekiwań sejmowej większości lub wyłonionego przez nią rządu. Daje wręcz możliwość usunięcia go z urzędu, gdy swoim postępowaniem narazi się aktualnie rządzącym. Co ze względu na charakter pracy prokuratury wcale nie musi być takie nierealne.