W deszczową sobotnią noc kilkunastu mężczyzn uzbrojonych w kałasznikowy i pamiętające chyba XIX wiek karabiny zatrzymywało samochody na głównej drodze koło miasta al Marż, 100 kilometrów od Bengazi, tymczasowej stolicy rewolucji libijskiej.
– Reprezentujemy teraz naród – powiedział jeden z nich. I przedstawił: są tu inżynier, informatyk, sędzia, żołnierze i policjanci, którzy porzucili Kaddafiego, ale nie zdjęli mundurów.
Nagle z mroku wyłonił się elegancki mężczyzna. Jeden z lokalnych przywódców rewolucji – szeptali inni. – Nie mamy teraz przywódców – uśmiechnął się około 60-letni mężczyzna. To Taher Diab, pracujący dla zagranicznych firm wydobywających w Libii ropę i gaz, teraz zajęty wyłącznie rewolucją.
– Dla nas Kaddafi jest skończony. Nie boimy się go. Tu jest już wolny kraj – mówił Taher Diab, podkreślając, że w tej części Libii dyktator od dawna nie miał poparcia. Ale dopiero rewolucja, która wybuchła pod wpływem obalenia przywódców w Tunezji i Egipcie, pokazała, jak jest tu znienawidzony.
Najważniejsze wydarzenia rozegrały się w al Marż w ostatni wtorek. Diab i kilku innych lokalnych rewolucjonistów, wtedy właściwie bezbronnych, zaproponowało dowódcy garnizonu sił specjalnych, by przeszedł na ich stronę. – Powiedział, że są tu żołnierze z plemienia Kaddafiego i zdesperowani czarnoskórzy najemnicy. Gdyby rozkazał wsparcie rewolucji, zabiliby go – opowiadał Taher Diab, pokazując ogrodzony teren jednostki. Doszło do walk, snajperzy zastrzelili trzech rewolucjonistów, wielu ranili. A potem nagle śmigłowce zabrały oddział lojalny wobec dyktatora. I zaczęła się wolność.