Poeta i pisarz Wojciech Wencel pisze: „Wydarzyło się coś, co zbliża nas do powstania warszawskiego znacznie skuteczniej niż wspomagane gadżetami opowieści o młodzieńczej przygodzie. To katastrofa smoleńska, która odsłoniła kruchość granicy między życiem a śmiercią i biegunowość polskiego losu, rozpiętego między wegetacją bez znaczenia a autentyczną wielkością. To ona wprowadziła do naszej zbiorowej wyobraźni egzystencjalne i patriotyczne albo-albo. Dreszcz, który przeszył nas 10 kwietnia 2010 roku, jest tym samym dreszczem, który odczuwali powstańcy. (...) 66 lat temu mieliśmy struktury umożliwiające podjęcie walki o wolność. Kiedy wybiła godzina W, powstańcy wiedzieli, co robić, jak się zorganizować. Dziś mamy chaos w państwie kierowanym przez serdecznych przyjaciół Władimira Putina”.
Inny publicysta, Jan Pospieszalski, zauważył w swoim, opublikowanym skądinąd w „Rz”, tekście: „Katastrofy smoleńskiej i tego, czego doświadczyliśmy jako wspólnota po 10 kwietnia, nie da się wymazać czy usunąć tak, jak wymienia się kafle na trotuarze. (...) dopóki nie zostanie ujawniona cała prawda o tym, co stało się rankiem 10 kwietnia pod Smoleńskiem, nowy lokator pałacu powinien wiedzieć, że w tym miejscu będą gromadzić się ludzie, nie tylko po to, by troszczyć się o pamięć. Będą przychodzić, by domagać się wyjaśnienia tej tragedii. Wtedy zawsze można się odwołać do rozwiązania siłowego, a biorąc pod uwagę dziwną słabość prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego do środowiska peerelowskich resortów siłowych, wcale nie należy tego wykluczać”.
Mógłbym mnożyć przykłady takich wypowiedzi. Bardzo emocjonalnych, przejmujących. Tworzą nastrój oporu i sprzeciwu. Rezultatem jest przekonanie, że każdy, kto żywi wątpliwości wobec tezy o katastrofie jako spisku, staje się podejrzany. Staje po tej samej stronie co generał Jaruzelski i Kiszczak. Jest kapłanem złych sił, błaznem, sprzedawczykiem i Bóg wie kim jeszcze. Prawdziwa Polska odsłoniła się w dreszczu, jaki przeszył serca Polaków 10 kwietnia. To wtedy znowu dosięgło Polaków prawdziwe przeznaczenie, to wtedy odsłonił się przed nimi istotny sens rzeczy. Dla niektórych autorów 10 kwietnia stał się momentem przebudzenia świadomości narodowej, nagłym doznaniem podobnym oświeceniu albo łasce wiary. Wreszcie odnaleźli sens. Zobaczyli, że za zwykłym, banalnym życiem, codziennym borykaniem się ze słabościami państwa i jego niewydolnością kryje się coś wielkiego. Coś absolutnego.
To nagłe doznanie oświecenia pozwala im też jasno widzieć to, czego inni, zwykli ludzie, jeszcze nie spostrzegli. Wszystkiemu musi być winny spisek. Zgodnie z tym punktem widzenia katastrofa smoleńska była zamachem Moskwy. Zapewne z udziałem i zgodą polskiego rządu. Motyw sprawców? Kiedy o niego pytam, spotyka mnie niedowierzanie. Przecież to oczywiste: była nim zemsta na prezydencie Kaczyńskim za jego poparcie dla Gruzji. Nic nie pomaga twierdzenie, że ryzyko takiej operacji jest zupełnie niewspółmierne do ewentualnych zysków.
Z jednej strony rzekoma chęć zamachu, która mogłaby zdestabilizować ład światowy, z drugiej polski prezydent, bez realnej władzy i bez szans na zwycięstwo w wyborach. Ale to zwolennikom „pełnej prawdy” o Smoleńsku nie przeszkadza. O dziwo, nawet skądinąd nie zawsze poważny polityk, jak Janusz Korwin-Mikke zauważył to zjawisko, które nazwał napadem smoleńskiej grypy. Trafne.
Zamiast widzieć ludzkie błędy, bałagan, niechlujstwo, złą organizację, tromtadrację; zamiast próbować wyciągnąć wnioski na przyszłość, tak aby podobna katastrofa nigdy się nie powtórzyła, autorzy takich wypowiedzi dzień po dniu przegrywają walkę o rozum, pławią się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii.