Rzecz w rewolucyjnych zmianach w procedurze karnej, przygotowanych przez Komisję Kodyfikacyjną Prawa Karnego. A te, słusznie według mnie, odchodzą dość mocno od zasady, że proces karny musi oznaczać spór między oskarżycielem publicznym a oskarżonym lub jego obrońcą. Wprost przeciwnie – negocjacje i próba osiągnięcia porozumienia mogą być korzystne zarówno dla oskarżonego, jak i dla samego wymiaru sprawiedliwości. Bo pierwszy ma szansę na łagodniejszą karę, a drugi – na oszczędność czasu i kosztów procesu. Amerykanie wiedzą o tym od dawna, bo w trybie takich właśnie negocjacji, zakończonych układem z prokuratorem, rozstrzyga się u nich podobno aż 90 proc. spraw karnych.

 

Czy my w takim razie tkwimy w jakimś ciemnogrodzie? Nie, bo od ośmiu lat istnieje w polskim prawie możliwość skazania bez rozprawy. Tyle że dotyczy ona tylko przestępstw zagrożonych karą najwyżej dziesięciu lat pozbawienia wolności. Ta granica ma zostać przesunięta na kary 12-letnie. Działa też dobrowolne poddanie się karze, ale po zmianach ma być możliwe dla wszystkich typów przestępstw, w tym najcięższych zbrodni.

Pozytywnych rozwiązań mających przyspieszyć postępowanie zaplanowano więcej: np. prokurator nie będzie musiał odczytywać podczas rozprawy całego aktu oskarżenia, tylko zarzuty.

Czy przez takie uproszczenia ucierpi sprawiedliwość? Jestem przekonana, że nie. Bo od kary surowej zawsze lepsza będzie ta szybko wymierzona i nieuchronna.