Pretekstem do tej dokumentalnej opowieści jest uroczystość, która odbyła się w pewnym pałacyku w niewielkiej łotewskiej miejscowości. Zostali na nią zaproszeni aktorzy grający w radzieckim kinie role hitlerowców. Po latach wręczono im Pierścienie Nibelungów – nagrody, które mają zrekompensować upokorzenia, jakich zaznali. Bo Niemiec miał budzić wyłącznie odrazę. Wśród angażowanych do ról nazistów nigdy nie było Rosjan, za to wielu Estończyków, Łotyszy i Litwinów.
– W sowieckich filmach aktor z republiki bałtyckiej mógł grać tylko negatywnego bohatera – wyjaśnia Aleksander Szpagin, rosyjski krytyk filmowy. – Nie uważano go za członka narodu radzieckiego. Bohater musiał być nie tylko postacią negatywną, ale i obcokrajowcem – a to znaczyło być podwójnie obcym, a także podwójnie negatywnym. Wróg mógł być inteligentny i przystojny, ale nie mógł mieć racji. To odróżnia realizm od socrealizmu: bohater negatywny nie mógł mieć swojej prawdy. Musiał pozostać wrogiem.
Uldis Lieldidzs, łotewski aktor, pamięta swoją wizytę w barze, gdy kręcił film w Mosfilmie. Badawczo przyglądał mu się kilkuletni chłopiec, który stwierdził, że Lieldidzs jest faszystą. – Wychodząc, przy drzwiach odwrócił się i wrzasnął na cały lokal: „Ludzie! Tam faszysta obżera się naszymi pierogami!” – z goryczą wspomina aktor.
Bywało i drastyczniej. Grający nazistów często musieli mieć obstawę, bo na ulicy obrzucano ich kamieniami. Wyzwiska stanowiły zaledwie nieprzyjemny dodatek do większych szykan. Estońsko-łotewski dokument przypomina filmy, które stanowiły ważny element wojny ideologicznej ZSRR.
[i]Naziści i blondyni