To nasz polski pępek: w szaliku biało-czerwonym, w kapeluszu kowbojskim z orłem w koronie, w rogatej czapce błazeńskiej, oflagowany i patriotyczny. W tym miejscu nie tylko demonstruje się jedność z Małyszem, nie tylko „Adaś, przeleć ich!” – woła, lecz dumę lokalną głośno obwieszcza, umieszczając na fladze nazwę swej małej ojczyzny w Zamojskiem czy Suwalskiem.
Dba się także o dziatwy chowanie, pędząc z nią z najdalszych zakątków kraju, by rodzinnie przeżyć oczyszczenie u stóp historycznej skoczni.
Konkursy skoków trwają krótko, ledwie dwie godziny, ale śmiało można założyć, że w Zakopanem przez te dwa dni niewiele się śpi. Noc przykrywa swe tajemnice, ale ranek pokazuje, że nikt się nie oszczędzał. Miasto żyje, Krupówki żyją, Piłsudskiego żyje. Istotą tego życia jest ruch. W górę i w dół, między skocznią i dworcem, między stanicą i sklepem ogólnospożywczym, między artystami, którzy jak posągi stoją nieruchomo na mrozie i za to chcą pieniędzy, między góralkami z oscypkami prawdziwymi i prawie prawdziwymi, między coraz bardziej burym białym misiem, owczarkami podhalańskimi i kucykami, które pozują z każdym na wieczną rzeczy pamiątkę.
Melodia Krupówek to wówczas ochrypły zaśpiew grup młodzieży męskiej, ryk trąb i piszczałek, nawoływania sprzedawców, muzyka grajków ulicznych – zbierających wedle stosownych napisów na piwo, jedzenie, seks lub nawet pomoc psychiatryczną.
Niech się schowają wszystkie promenady świata, gdy potem tuż przed zmierzchem idzie się ławą pośród zakopiańskich willi w kierunku Skoczni im. Stanisława Marusarza, gdy po drodze maluje się na policzkach najważniejsze barwy, gdy żonie kupuje się śmiało perfumy Gondola lub mrugające światełkami nausznice, a dzieciakowi chińską lornetkę, zupełnie jak wojskową ruską, gdy odbiera się z rąk kolorowej hostessy napój energetyczny albo baton.