Można sobie wyobrazić, jak czuła się po takim werdykcie. I jaką satysfakcję musi mieć dziś. W wieku 75 lat zdobywczyni Oscara pozostaje jedną z najbardziej
Niewiele kobiet starzeje się z takim wdziękiem. Jeszcze mniej może się pochwalić tytułem Damy Orderu Imperium Brytyjskiego, który Judi Dench otrzymała w 1988 roku. Ale nie wszystkie dowody uznania aktorka przyjmuje z jednakową radością. Nie lubi np. być nazywana „skarbem narodowym”, bo – jak tłumaczyła w jednym z wywiadów – za bardzo jej się to kojarzy z gablotą w muzeum. Jest jedyną aktorką, która swoich pięć oscarowych nominacji i statuetkę za rolę Elżbiety I w „Zakochanym Szekspirze” zdobyła po sześćdziesiątce.
W teatrze genialna odtwórczyni ról wszystkich niemal szekspirowskich heroin, od Ofelii po Lady Makbet, dla filmu została odkryta dopiero w 1985 roku dzięki „Pokojowi z widokiem” Jamesa Ivory’ego. Miała 51 lat. Dekadę później w „GoldenEye” pierwszy raz wcieliła się w M, surową szefową najsłynniejszego brytyjskiego szpiega. Zmieniali się aktorzy grający agenta 007, przez plan przewijały się kolejne dziewczyny Bonda. Tylko Dench okazała się niezastąpiona. Zagrała M w sześciu częściach, ma się też pojawić w najnowszym, zapowiadanym na 2011 rok filmie „Bond 23”. Pytana, co ją skusiło, odpowiada dowcipnie: – Tam są najlepsze gadżety, a moja bohaterka nosi wspaniale skrojone kostiumy. No i najważniejsze: to ona wydaje polecenia Bondowi...
Dench wciąż udowadnia, że nie grozi jej rutyna. Polscy widzowie wkrótce będą ją mogli zobaczyć w roli śpiewanej i tańczonej. W nakręconym z rozmachem, za wielkie pieniądze i z udziałem największych gwiazd musicalu „Dziewięć” w reżyserii Roba Marschala zagrała pewną siebie, ekscentryczną projektantkę kostiumów – Lilli.
Spełniło się jedno z marzeń aktorki, która w dzieciństwie, oczarowana magią i niezwykłością teatralnej sceny, chciała zostać scenografem.