Grupa promocyjna, która na kraklowskich spektaklach głośno krzyczala": „Hańba!!" zrobiła swoje. Widzowie bili się o bilety. Wypełnili po brzegi parter i oba balkony ,stali w przejściach, siedzieli na schodach. Spodziewali się skandalu, którego nie było.
Odczytany kluczem popkultury dramat Strindberga miał być manifestem artystycznym nowej dyrekcji Starego Teatru. Przede wszystkim reżysera Jana Klaty i towarzyszącego mu dramaturga Sebastiana Majewskiego. Opowieść o podróży w głąb siebie, podczas której zaciera się granica między rzeczywistością i fantazją ,bardzo przypomina słynny „Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego.
Bohater przywołujący w pamięci swe burzliwe życie, próbujący dokonać podsumowań, swoistego rachunku sumienia, jest bez wątpienia bliskim krewnym samego reżysera. Przyznaje się do kryzysu religijnego, eksperymentuje z używkami, ulega pokusom. Próbuje zasmakować życia w całej jego złożoności. Spektakl inkrustowany cytatami muzycznymi i filmowymi, charakterystycznymi dla gustu Jana Klaty ogląda się z zainteresowaniem. Nie tylko ze względu na osobę Marcina Czarnika miałem wrażenie, że to spotkanie po latach z jego słynnym Hamletem, cudownie ocalonym, który już pozbył się swojej naiwności i nabrał dystansu do świata.
Większość widzów, która oczekiwała skandalu, srogo się zawiodła. W spektaklu oprócz Marcina Czarnika wcielającego się przekonująco we współczesnego everymana zwracali uwagę: Krzysztof Globisz jako przewrotny żebrak władający biegle łaciną oraz Dorota Segda jako pełna uroku dziewczyna wprowadzająca głównego bohatera w różne arkana miłości. Tym, którzy na jednym ze spektakli „Do Damaszku" zorganizowali happening odsądzając od czci i wiary twórców i reżysera, Stary Teatr powinien być wdzięczny za świetną promocję.
Jan Bończa-Szabłowski