"Rzeczpospolita": Czy napisany w 1930 roku „Dom kobiet" nie jest dziś ramotą obyczajową?
Wiesław Saniewski: Nie. Bo o tym, czy coś jest ramotą czy też nie, wcale nie decyduje data, a ściślej mówiąc, epoka, w której utwór powstał. Ramota może być równie dobrze „jeszcze ciepła", napisana całkiem niedawno. To, co jest istotą sztuki Nałkowskiej, nic nie straciło na aktualności. Zmieniły się obyczaje, mentalność, ale nie natura ludzka. Adaptując niemal stuletni tekst, postanowiłem osadzić dramat we współczesności, rezygnując przy okazji z rodzajowości i anachronizmów. Wspólnie z aktorkami pracowaliśmy nad dialogami. Staraliśmy się wydobyć z nich to, co w sztuce jest ponadczasowe, wciąż żywe.
A co pana zdaniem jest w dramacie Nałkowskiej żywe i współczesne?
Przede wszystkim warstwa psychologiczna. „Dom kobiet" jest gęsty od wątków pokazujących zawiłości naszej natury, ujawniającej się w nieoczekiwany sposób w najmniej spodziewanych momentach. To opowieść o miłości i zdradzie, o śmierci bliskich, poczuciu straty i o lękach. O kobiecej psyche, oczywiście. Nałkowska ukazuje wachlarz skomplikowanych odczuć kobiecej duszy, także w relacjach z mężczyznami. Wprawdzie nie ma ich tu fizycznie, ale są głównym tematem rozmów, wspomnień, przyczyną emocjonalnych stanów bohaterek.
Trzy pokolenia kobiet, pięć wdów. Ani jednej szczęśliwej historii. Powodem tych nagromadzonych nieszczęść są przede wszystkim mężczyźni?