Dziś takich artystek już nie ma, którym wypada powierzyć tylko główne role, a których nazwisko działa jak magnes i przyciąga publiczność. Po raz ostatni Maria Krzyszkowska zatańczyła na scenie ponad 40 lat temu, a mimo to potem nie pojawiła się żadna inna tancerka bezdyskusyjnie zasługująca na ten najważniejszy tytuł: primabaleriny. Znany z ciętego języka Jerzy Waldorff w jej przypadku w recenzjach szedł jeszcze dalej i nazywał ją: primabalerina assoluta.
Gdy była u szczytu kariery, nie brakowało plotek, że pozycję zawdzięcza teatralnym układom. Wielka znawczyni baletu i autorka wielu książek, Tacjanna Wysocka powiedziała jej wtedy: „Nigdy nie darują ci twojej figury. Ty wiesz, że masz świetne warunki zewnętrzne, a pani ta czy tamta takich nie ma i codziennie na sali baletowej uświadamia to sobie”.
To była jedna tajemnica jej sukcesu. Druga – to ogromna pracowitość oraz dyscyplina, którą narzuciła sobie oraz wymagała jej od innych. Życie całkowicie podporządkowała tańcowi, z tego też powodu nigdy nie zdecydowała się na urodzenie dziecka.
Baletową edukację na dobre zaczynała na konspiracyjnych kompletach za okupacji hitlerowskiej. Miała niespełna 14 lat, wtedy też poznała swego późniejszego pierwszego męża, o wiele starszego od niej Leona Wójcikowskiego. I w ułożonym przez niego „Mazurku” do muzyki Henryka Wieniawskiego zadebiutowała w lutym 1946 roku na scenie Teatru Muzycznego w Łodzi.
Leon Wójcikowski to pierwszy polski tancerz, który zrobił wielką europejską karierę. Było to po I wojnie światowej. Potem wrócił do kraju. „Dał mi podstawy i wspaniałą szkolę – wspominała Maria Krzyszkowska. – Dał mi też sposób myślenia o tańcu. Ale kiedy z nim się rozstałam, właściwie dopiero zaczynałam tańczyć. Tak więc cała moja kariera była po prostu związana z moją osobą”.