Przez trzy dni wyprawy do Czarnobyla, w miejsce, gdzie – jak zachęca organizator – „niechlubna historia przeplata się z tajemnicą, a perełka ideologii socjalistycznej z wielką tragedią mieszkańców" – nie da się obejrzeć wszystkich spustoszeń, jakich dokonała w 1986 r. katastrofa elektrowni atomowej. Ale „Czarnobyl Tour" wystarczy, żeby ciało przeszedł zimny dreszcz. Kto chce więcej, może zdecydować się wykupić program poszerzony – np. tzw. „Kijowski City Tour", uwzględniający dodatkowo m.in. „zwiedzanie muzeum – dawniej tajnej bazy rakietowej, którego eksponaty pozwalają na powrót do przeszłości – czasów zimnej wojny i walki zbrojeń między ZSRR i USA".
Autokar, kolacja i nocleg w hostelu – a potem już Czarnobyl i wrażenia jak z filmów s.f. Trzy check-pointy w drodze do „zamkniętej zony" – kontrole dokumentów, a w drodze powrotnej badanie dozymetrem. Realnego zagrożenia promieniowaniem już dawno tu nie ma, ale uwagi, by unikać chodzenia po trawie, bo betonowe chodniki absorbują mniej pyłu – niejednemu potrafią podnieść ciśnienie.
W końcu sedno rajdu – koszmarny krajobraz po katastrofie: tysiące hektarów betonowych konstrukcji poprzerastanych już dziko rosnącą roślinnością, „reaktor śmierci", w końcu Prypeć – miasto, które żyło tyle, ile elektrownia – 16 lat – dziś martwe, bo wysiedlone. – Proszę sobie wyobrazić tę dziwną ciszę, którą przenika jedynie psychodeliczny wręcz jazgot ptactwa – podkreśla Mateusz Rak, zarządzający pionem turystycznym rodzinnej firmy Bis Pol z Jasła, która do dziś teren katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu pokazała już ponad 1500 turystom. – To coś zupełnie innego niż szum fal w letnim kurorcie.
Między Smoleńskiem a dark tourismem
To efekt potrzeby bycia „świadkiem" jakiegoś ważnego, ale i wyjątkowego, wręcz naznaczonego jakąś niezwykłością i wyjątkowością, wydarzenia – wskazuje dr Waldemar Urbanik, socjolog i dziekan Wydziału Socjologii Wyższej Szkoły Humanistycznej TWP w Szczecinie. – Najczęściej ta potrzeba wiąże się z wejściem w rolę widza czegoś dramatycznego, tragicznego, brzemiennego w skutkach, jak pokazuje przykład Czarnobyla. Chcemy być tam, gdzie stało się coś przełomowego, istotnego, otrzeć się o dowody materialne. Ten dreszcz emocji to ekwiwalent wirtualnego zbliżenia się do zdarzeń, które nas fascynują z różnych względów. Bo przecież może to też być efekt snobizmu albo – naturalna dla ludzkiej natury fascynacji złem – jeśli nawet nie możemy być tego zła podmiotem, to pojawia się pokusa, by się o nie chociaż otrzeć – analizuje Urbanik.
Kiedy osiem lat temu firma Raka organizowała pierwszą polską wycieczkę do Czarnobyla, premierowy turnus nie wypalił, bo zabrakło chętnych. Jedni chcieli, ale się jeszcze za bardzo bali, inni nie wiedzieli, że taki wyjazd w ogóle jest możliwy. Problemy z frekwencją szybko znikły, choć warto podkreślić, że członkowie pierwszej grupy, którzy wyjechali wówczas na Ukrainę, nie byli całkiem przypadkowi. Okazało się, że większość z nich to fani kultowej, komputerowej gry „S.t.a.l.k.e.r", którzy postanowili na własnej skórze poznać klimat grozy znany z ulubionej wirtualnej zabawy w tzw. realu.
Potem wyjazdy ruszyły już falą. – Do dziś wśród nich jest wielu takich, którzy słusznie uważają, że poznawanie miejsc takich tragedii jak ta w Czarnobylu, pozytywnie wpływa na świadomość zagrożeń cywilizacyjnych – wskazuje Mateusz Rak. Ale nie ukrywa, że przecież nie organizuje tych wycieczek dla idei. Bo to biznes wynikły z właściwej oceny nowych, turystycznych potrzeb polskich turystów.
– Z czasem woziliśmy coraz więcej tych, którzy oczekiwali po prostu dreszczyku emocji i pamiątkowych zdjęć z miejsca tragedii, którymi można się pochwalić w gronie rodziny i przyjaciół – mówi Rak. – Były okresy, że choć równie chętnie jeździli tam wówczas Finowie i Czesi, najwięcej turystów przywoziliśmy tam my.