9 – 10 – 24 – 28 – 39 – 42. Osoby, które zdecydowały się na kombinację tych cyfr we wczorajszym losowaniu niemieckiego lotka, mogą liczyć na udział w wielkiej wygranej. Na razie szczęśliwców jest dwóch.
Jednym z wygranych jest czytelnik bulwarowego dziennika "Bild". Tabloid ten rozlosował 24 kupony systemowe, warte ponad 6000 euro każdy, spośród których jeden okazał się zwycięski. Kupony z "Bilda" różnią się od zwykłych blankietów tym, że spośród 49 liczb skreślonych jest na nich 16, wytypowanych według specjalnego algorytmu. Dzięki temu szansa trafienia zwycięskich 6 liczb plus jednej "supercyfry" zwiększa się 1864-krotnie. Wkrótce po ogłoszeniu wygrywającej kombinacji liczb, portal Tipp24.de, przyjmujący zakłady drogą internetową podał, że wśród jego użytkowników jest drugi zwycięzca. Szczęśliwców może jednak być jeszcze więcej - jeszcze nie są znane dane z wszystkich landów.
W niemieckim lotku taka kwota była do wygrania po raz pierwszy. Urosła do niebotycznych rozmiarów, ponieważ od dłuższego czasu nikomu nie udało się rozbić banku. Od tygodni Niemcy nie mówią o niczym innym. Nawet mój znajomy Frank, bezdomny spędzający większość czasu z wyciągniętą ręką przed supermarketem Kaiser’s, wysupłał 7,5 euro i wypełnił sześć zakładów, żałując, że nie stać go na więcej. – Jak wygram, pojadę do Australii, jak mój przyjaciel, który przez cały rok ciuła każdy grosz, by wygrzać się zimą – rozmarza się Frank.
Erhard Behrends, profesor matematyki Wolnego Uniwersytetu w Berlinie, przestał odbierać telefony, bo nie był w stanie udzielać rad wszystkim chętnym. – Szanse wygrania w lotto są takie, jakby po znalezieniu w autobusie parasola odszukać jego właściciela, wybierając na chybił trafił siedmiocyfrowy numer telefoniczny w Berlinie – tłumaczył. Z matematycznego punktu widzenia szansa wygranej jest jak 1: 140 000 000.
Niemcy nie słuchają profesora i inwestują w lotto setki milionów euro. Nierzadko szczęście po wygranej trwa krótko. Przekonał się o tym Michael Broers. Kilka lat temu wygrał 2,7 mln marek. Kupił limuzynę, wynajął szofera, bo nigdy nie miał prawa jazdy, i otworzył salon samochodowy, który okazał się workiem bez dna. Wkrótce zwolnił kierowcę i zaczął jeździć sam. Kilkanaście razy został zatrzymany przez policję. Sprawa trafiła do sądu, który skazał go na 500 tys. marek grzywny z możliwością zamiany kary na pięć lat więzienia. Wybrał więzienie. Odeszła od niego żona. Dziś ma 70 tys. euro długów i żyje z zasiłku dla bezrobotnych.