Kiedy na wiosnę wybuchła epidemia, wszyscy widzieliśmy, jak premier Mateusz Morawiecki w zamkniętym pomieszczeniu z troską wpatruje się w ścianę monitorów, kontaktując się ze swoimi ministrami. Nikt nie miał wątpliwości, że sytuacja jest poważna, a przejście na zdalny tryb zarządzania krajem i zachowanie społecznego dystansu to niezbędne wyrzeczenia. W Polsce covidem zarażało się wtedy ok. stu osób dziennie.
Minęło pół roku. Liczba dziennych zakażeń przebiła z hukiem dwa tysiące. Zniknęły zdjęcia tego centrum zarządzania krajem. W zamian mogliśmy zobaczyć nowy gabinet premiera. Tłumek kilkunastu ministrów i przyszłych ministrów kłębił się na scenie jakby nigdy nic, a o zagrożeniu wirusem mogły przypominać tylko rytualne maseczki, które, jak wszyscy wiedzą, stuprocentowej ochrony przed zakażeniem nie dają. Podobnie nieodpowiedzialnie zachowała się w Senacie opozycja. W ten sposób politycy zasygnalizowali obywatelom, że nie tylko są ponad nimi, ale że epidemia epidemią, ale żyć trzeba.
Czytaj także: Niedzielski: Mogą być wprowadzane nowe restrykcje
Zimny prysznic przyszedł w poniedziałek. Zakażenie koronawirusem niedoszłego ministra edukacji Przemysława Czarnka i przesunięcie uroczystości zaprzysiężenia nowego gabinetu premiera Morawieckiego było konsekwencją prezentowanej przez polityków beztroski.
Teraz trwa nerwowe sprawdzanie, który jeszcze z ministrów miał kontakt z zakażonym, bo przyszedł strach, że cały rząd może co najmniej znaleźć się w kwarantannie. Na razie izolacji poddał się Jacek Sasin, który przebywał z Czarnkiem na Lubelszczyźnie. W efekcie spektakl „Wszystko do przodu" zaczyna zamieniać się w spektakl „Konsekwencje lekceważenia zagrożeń". Niestety, tak już jest, że ryba psuje się od głowy, a przykład idzie z góry. Trudno brać za dobrą monetę apele ministra zdrowia i sanepidu o rozwagę i ostrożność, patrząc na beztroskę najwyższych rangą polityków. Czy należy się potem dziwić tłumom Polaków kłębiącym się na plażach, w parkach czy restauracjach?