Skandal bunga-bunga ujawnił nie tylko żenujące szczegóły erotycznych imprez u premiera. Przypomniał, co umyka uwadze płonących ogniem świętego oburzenia moralizatorów, komentatorów i szyderców, że Włochy od niemal 20 lat są republiką, w której ogromny wpływ na politykę ma zideologizowana, bezkarna kasta sędziów, gotowa dla pogrążenia swoich wrogów łamać wszelkie zasady, prawo, a nawet konstytucję.
Trudno się dziwić coraz bardziej idiociejącym w pogoni za widzem telewizjom i pismom dla kucharek, że opisując żałosny skandal, nie wychodzą poza schematy filmu soft porno. Zdumiewa jednak, gdy opiniotwórcza, poważna europejska prasa robi to samo, podpierając się krytyczną analizą ponurej włoskiej rzeczywistości, w której źródłem, sprawcą i beneficjentem wszelkiego zła jest Berlusconi – diaboliczny, odrażający karzeł, arcyzłodziej i śmiertelne zagrożenie demokracji. Zazwyczaj tej manichejskiej wizji towarzyszy pogardliwa diagnoza, że większość Włochów ma złodziejstwo zapisane w genach, więc głosują na Berlusconiego, bo trudno o lepszego wspólnika i rytualne okadzanie głoszących od lat te prawdy elit intelektualnych włoskiej lewicy z Umbertem Eco i Dariem Fo na czele.
Właściwie jedynie „Frankfurter Allgemeine Zeitung" piórem swego rzymskiego korespondenta zwróciło uwagę, że w aferze bunga-bunga jeszcze bardziej niż nieobyczajność premiera szokuje modus operandi włoskiego wymiaru sprawiedliwości. Chodzi o to, że mediolański prokurator Bruti Liberati, by udowodnić tezę, że Berlusconi uprawiał płatny seks z nieletnią Ruby, mimo że ta zaprzecza, przez siedem miesięcy kazał podsłuchiwać rozmowy telefoniczne blisko setki osób, które nie są o nic oskarżone. Co więcej, stenogramy tych konwersacji, mimo że ze sprawą nie mają nic wspólnego, choć objęte tajemnicą śledztwa, natychmiast przeciekły do prasy.
Mało tego! Sąd przyjął je wszystkie jako materiał dowodowy, i to w sprawie, w której nie ma pokrzywdzonych i z góry wiadomo, że Berlusconi, jeśli nie w pierwszej, to w drugiej lub trzeciej instancji zostanie uniewinniony. W każdym innym demokratycznym państwie prokurator stanąłby przed trybunałem za złamanie gwarantowanego przez konstytucję prawa do prywatności, a zgromadzony w ten sposób materiał dowodowy wylądowałby w koszu. Ktoś odpowiedziałby za przeciek do mediów, a sprawę, jeśli dla jakichś powodów uznano by, że godna jest procesu, przejęłaby inna prokuratura. Poważne kłopoty z prawem za naruszenie prywatności premiera w jego własnej rezydencji, a przede wszystkim prywatności uczestniczek pikantnych bankietów, miałyby również media. W krajach anglosaskich już sam fakt przecieku tajnych dokumentów do prasy groziłby umorzeniem śledztwa.
Mówiąc krótko, mediolańska prokuratura zbudowała bardzo kruchą teorię przestępstwa i żeby ją udowodnić, przez miesiące prowadziła kosztowne śledztwo, łamiąc przy tym prawo. Konfiskowano telefony komórkowe, komputery i zapiski, przeprowadzono rewizje w domach osób, którym nie sposób postawić żadnego zarzutu. Przy okazji śledczy zajrzeli do bankowych skrytek, nie mówiąc o kontach. Co więcej, gromadzony w ten sposób materiał stał się powodem wytoczenia procesów na razie kilku, a w przyszłości kto wie czy nie kilkudziesięciu osobom. Kłaniają się więc metody rodem z ojczyzny proletariatu, które jakimś cudem nie rażą tak wrażliwych na łamanie demokracji opiniotwórczych, postępowych europejskich mediów.
Nie sposób uniknąć graniczącego z pewnością podejrzenia, że prokuratorom i sędziom z Mediolanu, którzy wyręczyli paparazzich, wcale nie chodziło o ściganie przestępstw, a o wywołanie skandalu i postawienie Berlusconiego przed sądem za wszelką cenę, i to w trybie przyspieszonym. Przypomnijmy, że statystyczny Włoch na pierwszą rozprawę czeka trzy lata. Spowodowaniem przecieku tajnych akt do mediów prokuratura zapewniła sobie wsparcie nieformalnego oskarżyciela posiłkowego – zmanipulowanej opinii publicznej. To są standardy włoskiego wymiaru sprawiedliwości, który nieprzerwanie od 1992 roku ingeruje w politykę, a nawet proces legislacyjny. Od tej pory historia Włoch, a przy okazji Berlusconiego, pisana jest oskarżeniami i procesami, ale i oślepiającymi nadużyciami zideologizowanych funkcjonariuszy Temidy, którzy są potężną, nieodpowiadającą przed nikim siłą polityczną. Włosi mówią na nich „partia sędziów".
U podstaw unikalnej w skali demokratycznego świata politycznej potęgi sędziów legł jeszcze bardziej unikatowy system organizacji wymiaru sprawiedliwości, w którym prokuratorzy i sędziowie podlegają tej samej Naczelnej Radzie Sądowniczej. Wspólnie też wybierają do niej swoich przedstawicieli. Co więcej, i sędziowie, i prokuratorzy należą do tego samego Krajowego Stowarzyszenia Sędziów (ANM). Nie obowiązuje ich nawet rozdział funkcji i karier w aparacie, co w uproszczeniu oznacza, że ten sam prawnik może być raz prokuratorem, a raz sędzią. W praktyce, jak od lat narzeka adwokatura, prokurator i sędzia to koledzy, co nie pozostaje bez wpływu na przebieg śledztwa (wydawanie zgody na podsłuch, rewizje etc.), decyzje o wszczęciu procesu i naturalnie same wyroki. Drugie wynaturzenie wypływa z pełnej niezależności prokuratora i obowiązku ścigania przestępstw z urzędu, co we włoskiej praktyce oznacza, że prokurator może sobie wydumać przestępstwo, by potem zaprząc do jego udowodnienia podległą mu machinę śledczą. Naturalną konsekwencją jest to, że prokurator może wdrażać śledztwa zależnie od swego widzimisię, antypatii, poglądów politycznych czy oglądu świata.