Rz: Jak pan wspomina życie studenckie?
Jerzy Ciemniewski: Zdarzały się tańce do białego rana w Stodole i w Hybrydach. Mimo ograniczonych możliwości lokalowych często urządzaliśmy też prywatki. Pamiętam, że w 50-metrowym mieszkaniu bawiło się kiedyś 67 osób. Część zabawy przeniosła się na klatkę schodową. Sąsiedzi nie byli zbyt zadowoleni.
Teraz, kiedy mam 75 lat, atmosfera tamtych czasów wydaje mi się wspaniała, ale chyba dlatego, że byłem wówczas młody. W rzeczywistości było dość szaro, choć czuć było odwilż. Wydawano wspaniałą literaturę, do której do roku '56 nie mięliśmy dostępu. Nie było telewizji, więc czytaliśmy bardzo dużo. Były wspaniałe teatry – Współczesny, Ateneum, no i STS. Mój brat studiował w Gdańsku. Dzięki temu oglądałem przedstawienia teatru studenckiego Bim-Bom, także te reżyserowane przez Zbyszka Cybulskiego.
A na uczelni nie dokuczała propaganda?
Nie. Przez kilka lat na studiach nie czuło się brutalnej propagandy komunistycznej. Mieliśmy przedwojennych profesorów, którzy uczyli nas dobrej metodologii prawniczej. To oni nas ukształtowali. Studiowałem na jednym roku z profesor Ewą Łętowską i mecenasem Maciejem Bednarkiewiczem. Mieliśmy szczęście. Po ukończeniu przez nas studiów władze przykręciły śrubę.