W tym przede wszystkim milion brytyjskich emerytów, którzy zamiast spędzić jesień życia w ponurym Liverpoolu czy Birmingham, mogą się cieszyć światłem i słońcem Balearów lub Costa del Sol. Tam, poza klimatem, mają lepsze warunki życia, bo ich emerytury warte są zdecydowanie więcej niż w Wielkiej Brytanii. Emerytowani Brytyjczycy korzystają także – tym razem na koszt hiszpańskiego podatnika – z lokalnej służby zdrowia, nieporównanie lepszej od tej, jaką mają w swoim kraju.
Z Polakami żyjącymi na Wyspach sytuacja jest zupełnie inna. To ludzie młodzi, którzy opieki zdrowotnej raczej nie potrzebują. Pracują za to o wiele więcej (81,2 proc. jest aktywna zawodowo) niż Brytyjczycy (69 proc.). Brytyjskie władze szacują, że w ciągu nadchodzących pięciu lat wkład Polaków w dochód narodowy królestwa wyniesie równowartość 63,7 mld euro. Przy tak kolosalnej sumie nieliczne formy wsparcia socjalnego, takie jak dodatki na dzieci (równowartość 11,6 mln euro rocznie), to szczegół. Bilans pobytu 668 tys. Polaków w Zjednoczonym Królestwie, w przeciwieństwie do Brytyjczyków żyjących w Hiszpanii, jest więc dla tamtejszego Skarbu Państwa zdecydowanie dodatni.
Sprawa ma jednak jeszcze szerszy kontekst. Swoboda przemieszczania się osób to tylko jedna z czterech wolności jednolitego rynku. Dzięki trzem pozostałym – swobodzie przepływu kapitału, usług i towarów – brytyjskie towarzystwa ubezpieczeniowe, sieci handlowe, koncerny spożywcze czy przedsiębiorstwa przemysłowe zarabiają krocie w Polsce.
Jeśli Londyn ograniczy wolność, z której Polska korzysta najbardziej (swoboda osiedlania się), być może nasz kraj powinien ograniczyć Brytyjczykom te swobody, które im przynoszą najwięcej korzyści (np. usługi)? Jeśli nie tylko Polska, ale pozostałe kraje Unii poszłyby tą drogą, Wielka Brytania mogłaby zostać sprowadzona do tego, czego zawsze obawiała się najbardziej: bycia wyspą o niewielkich rozmiarach na obrzeżach Europy.