Na stronie Kancelarii Premiera Agnieszka Dziemianowicz-Bąk pojawia się jako „ministra”. Donald Tusk w swoim exposé stwierdził, że w nowym rządzie każdy mówi, jak chce. Sprawa jest jednak poważniejsza, a „wojna o feminatywy” wcale nie jest tematem zastępczym.
Można by spytać, czy również w ministerstwach „każdy mówi, jak chce”, czy może nowe panie minister, które upierają się przy dziwacznej formie nieujętej w konstytucji i przepisach, wymuszają jej stosowanie na podległych im urzędnikach? Jak słusznie w „Rzeczpospolitej” zauważyła dr Grażyna Majkowska, stosowana forma stała się wyrazem poglądów i postawy politycznej. Czy podlegający pani minister Dziemianowicz-Bąk urzędnik, który nie zechce łamać sobie języka na słowie „ministra” (choć, jeśli już, powinno być „ministerka”, ale to dla feministek nie brzmi dość dostojnie), zostanie ukarany? To wbrew pozorom istotne zagadnienie, bo dotyka sfery wolności. Czy zwierzchnik w państwowym urzędzie może domagać się od swoich podwładnych, żeby posługiwali się formą językową wynikającą z ideologicznego nastawienia?
Czytaj więcej
Ministra, ministerka czy pani minister? Dyskusja na temat poprawności i wyboru żeńskiej nazwy stanowiska piastowanego w rządzie przez kobietę nie cichnie. Nawet więcej: w ostatnim tygodniu była wyjątkowo ożywiona. O tym, co najbardziej emocjonuje w tej kwestii, mówi językoznawca doc. dr Grażyna Majkowska, wykładowca Wydziału Dziennikarstwa Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego.
To, że – jak słusznie zauważa pani dr Majkowska – stosowanie wynajdywanych na siłę feminatywów stało się deklaracją ideową, nie wynika przecież z postawy konserwatystów. To nie oni chcą odgórnie zmieniać język. Język nie stałby się kolejnym polem walki, gdyby lewica nie wprowadziła do niego swoich idiosynkrazji. O tym zaś, jak ważne jest to pole sporu, przekonywać chyba nie muszę. Znaczenie tej sfery wystarczająco mocno podkreślił Antonio Gramsci, ideolog współczesnej lewicy, skierowując jej uwagę na pole bitwy kulturowej, między innymi języka właśnie. Dziś możemy obserwować jedną z takich potyczek.
W rządzie Donalda Tuska są dwie panie minister, które wybrały sobie skądinąd błędną słowotwórczo formę „ministra”. To symptom zjawiska, które chyba niewiele osób jak dotąd wychwyciło: lewica nadaje ton nowemu gabinetowi, przynajmniej wizerunkowo. Niezależnie od przynależności partyjnej twardą lewicową linię prezentują ministrowie, zajmujący się kluczowymi, w części „miękkimi” dziedzinami: Adam Bodnar, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Katarzyna Kotula, Barbara Nowacka, a także niedostrzegana Joanna Scheuring-Wielgus, której przypadł w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego Departament Mecenatu Państwa. To znamienne, że nad rozdzielaniem publicznych pieniędzy nie będzie czuwać względnie neutralny ekspert, ale osoba o poglądach skrajnych, wielokrotnie jawnie okazująca swoją wrogość wobec konserwatywnych poglądów.