Uwierzenie we własną propagandę jest niebezpiecznym, przykrym, ale jednak jakoś zrozumiałym zjawiskiem. Skoro tak bardzo chcemy przekonać do czegoś wszystkich dookoła, wrogów i przyjaciół, sami musimy być tego wystarczająco pewni.
Nic dziwnego, że z czasem zaczynamy wierzyć w sprawczą moc własnych słów. Ale brać za dobrą monetę propagandowe działania innego kraju, traktować ichniejsze „kroniki telewizyjne” jak depesze informacyjne najbardziej wiarygodnych agencji informacyjnych mogą tylko dzieci i idioci. To już nie zrozumiały psychologicznie efekt, ale niebezpieczny defekt mentalny. Obawiam się, że stał się on w Polsce, w ciągu minionego pół roku, dość powszechny.
Czytaj więcej
„Zmarłych należących do Hadesa, wzbraniasz pogrzebać, bezczeszcząc ich ciała. Nie jest to twoja rzecz. Mieszasz się w nie swoje sprawy!”.
Ukraińcy podkoloryzowują jedne fakty, przemilczają inne, budują obraz rzeczywistości, który może mieć z jej faktycznym kształtem luźny związek – i nie ma w tym nic dziwnego ani zdrożnego. To ich wilcze prawo; święty przywilej każdego, kto prowadzi wojnę. Wystarczy przejrzeć polską prasę z pierwszych dwóch tygodni września 1939 r. Głównym stawianym na jej łamach pytaniem było: „Kiedy wreszcie ruszymy na Berlin?”. Dziwne (żeby nie użyć mocniejszego słowa) jest natomiast zachowanie polskich władz i dużej części opinii publicznej. Tych wszystkich, którzy nie tylko za prawdę objawioną brali każdą kolportowaną przez Ukraińców informację, ale traktowali też klawiatury swoich komputerów i podtykane im pod nos mikrofony jak złotą rybkę. Jakby nadawały one ich słowom moc spełniania życzeń.
„Ukraina w NATO”, „Zapaść gospodarcza Rosji”, „Odzyskanie Krymu”, „Rozpad Federacji Rosyjskiej” – ten koncert życzeń trwa w dalszym ciągu w najlepsze. Dlatego też każdego, kto stawiał pytania, próbował sprowadzać hurraoptymistyczne nastroje na ziemię, nazywano zdrajcą i płatnym agentem. Bo przecież jego słowa też mogą mieć magiczną moc, stać się ciałem naszej klęski. A konsternacja, jaka zapanowała po ostatnim szczycie NATO, obrazuje tylko, jak bardzo polskie władze i internetowy komentariat straciły kontakt z bazą.