Nawet bez magicznej kuli da się przewidzieć, że zmiany na Bliskim Wschodzie będą wielkie. Przeorają dotychczasowe sojusze, umocnią despotów, przyduszą swobodę wypowiedzi, ukrywając przy okazji emocje targające muzułmańską duszą.
Od nieudanego puczu w Turcji wydarzenia przyśpieszyły. Kształtuje się dosyć zadziwiający sojusz – nazwijmy go moskiewsko-szyicko-osmańskim (i nadajmy skrót MSO). Są w nim elementy stałe – tak jak wspieranie przez szyicki Iran syryjskiego dyktatora, bliskiego im religijnie. Ale pojawiają się i nowości – Ankara nie nalega już na obalenie pupila Rosjan, Baszara Asada. To efekt pojednania Erdogana i Putina.
Deklarację przystąpienia do MSO złożył właśnie były prezydent Jemenu, który wraz z proirańskimi rebeliantami kontroluje sporą część kraju. Chciałby się uprawomocnić, oferuje więc Rosjanom dostęp do wojskowych baz i przestrzeni powietrznej, co doprowadziłoby do wrzenia sunnickich Saudyjczyków (wspieranych przez Amerykanów).
W sojuszu z Moskwą i szyitami Turcja wygląda dziwnie, bo kojarzy się ze światem sunnitów, kiedyś osmańskim. A w czasach Erdogana współpracowała z bajecznie bogatym sunnickim Katarem i wspierała sunnickich fundamentalistów – od Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie po najradykalniejszych dżihadystów w Syrii. Turcja znalazła się w takim towarzystwie głównie dlatego, by zamanifestować swoje oburzenie na USA i Zachód za ich wstrzemięźliwość wobec rozliczeń puczystów.
Nienawiść do Zachodu to za mało na trwały sojusz. Wydarzenia mogą się jednak wyrwać spod kontroli i doprowadzić do tego, że Turcja na zawsze pozostanie po antyzachodniej stronie. Stałoby się tak, gdyby za zgodą USA powstało państwo Kurdów. To wciąż political fiction. Ale kolejny krok w tym kierunku zrobiło właśnie MSO. Lotnictwo Asada po raz pierwszy zbombardowało oddziały syryjskich Kurdów. A w ich obronie stanęli Amerykanie.