Zgodnie z art. 8c ustawy o wyborze prezydenta musi być co najmniej dwóch kandydatów, aby przeprowadzić wybory. Gdy będzie tylko jeden lub nie będzie ich wcale, Państwowa Komisja Wyborcza podejmie stosowną uchwałę i przekaże ją marszałkowi Sejmu. Następnie zostanie ona podana do publicznej wiadomości i ogłoszona w Dzienniku Ustaw. Od dnia publikacji uchwały w Dzienniku Ustaw kalendarz wyborczy zaczyna biec od nowa. Marszałek ma znowu 14 dni na zarządzenie wyborów. W konsekwencji mogą być one opóźnione nawet o 60 dni.
Tak skonstruowany przepis stwarza – przynajmniej teoretycznie – zagrożenia, które mogą skomplikować wybory i odwlec je w czasie. Scenariusze mogą być dwa: żadnemu z kandydatów nie udaje się w krótkim czasie zebrać 100 tys. podpisów lub też na placu boju pozostaje jeden, ponieważ np. pozostałe ugrupowania polityczne, chcąc dać sobie więcej czasu na zwarcie szyków, nie wystawiają swoich kandydatów. W ten sposób zyskują kolejne tygodnie.
Byłoby to oczywiście nadużycie na dużą skalę. Zwłaszcza że przepis ten pozwala powtarzać ten manewr wielokrotnie. Jednocześnie rośnie rola marszałka Sejmu, który zastępuje prezydenta i staje się swoistym naczelnikiem państwa. Może się okazać, że przepis ten będzie niezgodny z konstytucją.
Artykuł 128 ust. 2 ustawy zasadniczej mówi bowiem o wyznaczeniu terminu wyborów na dzień przypadający w ciągu 60 dni od daty ich zarządzenia.
Nie przewiduje jednak przedłużania tej procedury.