Cóż jednak począć, jeśli na drodze jednego prawnika stanie drugi prawnik, i to także on ma zawsze słuszność, niezależnie od tego, czy wypowiada się o wartościach konstytucyjnych i zasadzie trójpodziału władzy, czy też daje instrukcje, jak prawidłowo przerzucić omlet z jednej strony na drugą?
Związki prawników z innymi prawnikami, jeśli wierzyć moim spostrzeżeniom, to tykająca bomba, chałupniczo zbudowana z elementów, które niemal każdy prawnik ma w zasięgu ręki, tj. z przepracowania, nadgodzin, przynoszenia pracy do domu (a de facto – niewychodzenia z niej wcale), braku czasu dla bliskich i często niemal całkowitego wyłączenia z życia dzieci. Jeśli w takim układzie zabraknie osoby, która zna odpowiedź na pytanie, który kabel przeciąć – zielony czy czerwony, jedno wydaje się pewne. Eksplozja będzie spektakularna i ktoś na niej ucierpi.
Prawnik długo uczy się do wykonywania zawodu – po pięciu latach studiów (jak każdy), przychodzi czas na aplikację, często niegwarantującą ani godziwych zarobków, ani zdobycia niezbędnego na późniejszym etapie doświadczenia zawodowego. Skoro zaś podczas przyuczania się do tego szczególnego zawodu młody człowiek nie wyrobi sobie pozycji zawodowej, musi przesunąć start w dorosłość o kolejne kilka lat, co może i w wielu wypadkach musi budzić frustrację. Zwykle bowiem, w parze z ciągłym zabieganiem o pozycję zawodową idzie chroniczny brak pieniędzy – na wakacje, wspólne wyjazdy, prezenty oraz lepsze auto – i konieczność ich wygospodarowania np. na opłatę za aplikację, składkę członkowską, ZUS, a w dalszej perspektywie – na otworzenie i utrzymanie kancelarii, z którą nie dość, że nie zawsze, ale zawsze nie dość szybko przychodzi zamożność.
W konsekwencji współcześni młodzi prawnicy to ogromna zawodowa grupa dorosłych dzieci, które stosunkowo długo muszą liczyć na finansowe wsparcie rodziców lub wybierać pracę przynoszącą pieniądze, ale niezwiązaną z wyuczonym zawodem. Koło się zatem zamyka...
Jak zatem wyglądają relacje dwojga młodych prawników?