Naszym „towarem" są bowiem ludzie, a ci potrafią być nieobliczalni. Piszę tutaj o sytuacji, gdy (podobnie jak to bywa w miłości) obie strony z miejsca „zakochują się" w sobie.
Klienci wielokrotnie informowali mnie po spotkaniu z pierwszym kandydatem z listy, że nie chcą już widzieć kolejnych. Tłumaczenia zazwyczaj amykają się w słowie-kluczu: chemia. Czym jest ta cudowna „chemia", która potrafi zamieszać w głowach kandydatom i pracodawcom? I czy jest ona gwarancją sukcesu obu stron? Każdy z nas dąży do otaczania się ludźmi z podobnym stylem życia, myślenia. Chcemy móc rozmawiać na tematy, które nas interesują i rozumieć się z otoczeniem często bez słów. Psycholodzy nazywają to różnie: wspólnota myśli, poglądów, „bratnie dusze". W rekrutacjach przyjęło się to nazywać chemią. To słowo-klucz sprawia, że pracodawca nie musi się tłumaczyć z podjętej decyzji o zatrudnieniu konkretnej osoby. Jednak we wszystkich przypadkach, które miałem okazję obserwować, początkowaeuforia obu stron wystarczała na kilka miesięcy. Potem dochodziło do rozstania - najczęściej z powodów merytorycznych. Nic bowiem nie psuje tak wizji drugiej osoby jak bez mała ślepe zapatrzenie bez głębszej analizy jej kompetencji zawodowych.