„Czerwona fala” nigdy nie nadeszła: w wyborach uzupełniających do Kongresu w listopadzie zeszłego roku republikanie nie odzyskali większości w Senacie, a ich większość w Izbie Reprezentantów jest bardzo niewielka. Eksperci są zgodni, że winę ponosi za to przede wszystkim Donald Trump. Nie tylko większość lansowanych przez niego kandydatów przepadła, ale na wyniku partii zaciążyły twierdzenia 45. prezydenta, że wybory w 2020 r. zostały „skradzione” i to on powinien uzyskać drugą kadencję.
Grover Cleveland
Jednak w miniony weekend w trakcie dorocznego spotkania w Waszyngtonie aktywu republikanów CPAC (Conservative Political Action Conference) Trump pokazał, że znów kontroluje ugrupowanie. W głosowaniu w tym gronie nad tym, kto powinien bronić barw partii w wyborach prezydenckich 5 listopada przyszłego roku, aż 62 proc. uczestników wskazało na miliardera. Jego najgroźniejszy konkurent, gubernator Florydy Ron DeSantis, dostał 20 proc. Pozostali rywale się nie liczyli: gdy na scenie pojawiła się była ambasador przy ONZ Nikki Haley, która również stanęła do walki o Biały Dom, została przywitana okrzykami „Trump, Trump!”.
76-letni były prezydent poczuł się więc znów na fali. – Musimy dokończyć dzieła! To będzie nasza ostatnia batalia – zapowiedział rozentuzjazmowanym fanom.
Czytaj więcej
„Niezależnie od tego, jak entuzjastycznie byśmy oceniali wizytę Joe Bidena w Kijowie, wojna – tak...
W skali kraju notowania nie są dla niego równie korzystne, jednak z 48 proc. poparcia uzyskuje i tak niezwykły wynik wśród Amerykanów, którzy deklarują, że chcą wziąć udział w prawyborach mających wskazać reprezentanta Partii Republikańskiej. Z 30 proc. DeSantis nadal jest daleko w tyle, tym bardziej że różnica między faworytami powiększa się. Były wiceprezydent Mike Pence może na razie liczyć jedynie na 7 proc. głosów, Haley – 6 proc., a córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheneya, Liz – 3 proc.