Kłopot zaczyna się wówczas, gdy z tematu prywatnego (choć w sensie ścisłym małżeństwo jest zawsze wydarzeniem publicznym, a nie prywatnym) robi się wydarzenie publiczne, i to w kluczowym dla wielu ludzi miejscu świętym. Wtedy trudno milczeć, bo symboliczne znaczenie wydarzenia wpływa już nie tylko na życie osobiste jednostek, ale i społeczeństwa.

I tak jest z pewnym ślubem, który odbył się w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, a w którym uczestniczyła cała elita obecnej władzy, tak często – i słusznie – broniąca małżeństwa. Jego znaczenie przekracza dalece sytuację, niewątpliwie bolesną, kilku osób, a nabiera wymiaru publicznego. Śledzący z zapartym tchem życie celebrytów i dygnitarzy medialnych ludzie zaczęli bowiem zadawać całkiem konkretne pytania o to, czy rzeczywiście nierozerwalność małżeństwa jest dla Kościoła tak wielką wartością, skoro po niemal ćwierć wieku można uznać je za niebyłe? Czy nie istnieją w Kościele równi i równiejsi, bo wielu nigdy orzeczenia nieważności nie otrzymało? Czy przypadkiem orzeczenie nieważności nie jest tylko furtką dla faktycznego uznania rozwodu? I wreszcie, czy udostępnienie tak ważnego miejsca na ślub nie jest przypadkiem formą korupcji, odpłacania się za rozmaite zasługi, jakie aparat państwa i niektóre media mają wobec Kościoła hierarchicznego?

Można oczywiście oburzyć się na zgorszonych ludzi, oznajmić, że nie znają oni teologii i nie ma z nimi o czym rozmawiać, tyle że to nie zmienia faktu, iż pytania – często zresztą skierowane nie wobec nowożeńców, lecz wobec hierarchii Kościoła – nadal w przestrzeni publicznej istnieją. Jeśli ludzie nie znają teologii małżeństwa, jeśli nie rozumieją różnicy między orzeczeniem nieważności a rozwodem, to jest to wina duszpasterzy, którzy jej nie wyjaśniają, i niejasnych sytuacji publicznych. Jeśli ludzie mają wątpliwości co do niektórych orzeczeń sądów (a dodajmy, że takie wątpliwości zgłaszali także papieże św. Jan Paweł II i Benedykt XVI), to może to wynikać nie tylko ze skandalicznego braku zaufania do hierarchii, ale także z zaniedbań komunikacyjnych albo realnych obaw przez istnieniem równych i równiejszych. Zamiast zatem się oburzać, warto zadać – nie nowożeńcom, ale hierarchii Kościoła – pytanie, czy rzeczywiście jej zachowanie w umacnianiu węzłów małżeńskich jest wystarczające.

I nie jest to bynajmniej złośliwość, bo tak się składa, że akceptacja rozwodów, rozmycie zasadniczej różnicy między orzeczeniem nieważności i rozwodem, zapomnienie, że nawet nieważnie zawarte małżeństwo można sanować (uzdrowić), a niekoniecznie orzec jego nieważność, jest przynajmniej równie istotnym elementem niszczenia małżeństwa, jak próby zmiany fundamentalnego elementu jego tożsamości, które proponują działacze LGBT. A z perspektywy społecznej huczny ślub kościelny w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia może mieć bardziej drastyczne skutki dla akceptacji i zrozumienia nierozerwalności małżeństwa niż lata działalności lewicy. Odpowiedzialność za to spoczywa zaś na hierarchii, która się na to zgodziła i która od lat niewiele robi – poza gromieniem ideologii lewicowych – by małżeństwo umacniać.