Wydaje się, że autorzy wspomnień mieli na myśli uwiecznienie aktora na taśmie filmowej, wideo, DVD czy fotografii. Ale aktor, tak jak teatr, odchodzi z zapadnięciem kurtyny. I tylko ci najwięksi mają przywilej trwania w pamięci dzięki jednej roli, kwestii, gestowi czy sylwetce. Bo siłą teatru jest jego ulotność, po aktorze zostaje świadectwo tych, którzy go widzieli któregoś wieczoru i został im – żywy – w pamięci.
A więc nieśmiertelni są tylko najwięksi i tylko jeżeli ich widziałeś na scenie w twórczym akcie, a nie w kopiach 17. dubla.
Ktoś, kto widział Kwiatkowską w jakimkolwiek tekście Gałczyńskiego – wie, na czym polegała wielkość jej dowcipu, jej inteligencji, dzięki której potrafiła odsłonić w każdym wersie czwarte, surrealistyczne dno.
Jest to rodzaj jakiegoś pomazania, dar talentu, indywidualność, o której nie sposób zapomnieć. I tych „niezapomnianych" weryfikuje czas. Dlaczego na przykład w latach 60. było trzech wielkich: Łomnicki, Holoubek i Świderski, a dziś niepostrzeżenie zostało w pamięci dwóch. Może się okazać, że za dziesięć lat zostanie jeden. Dlaczego było tylu znakomitych w czasach, gdy przymiotnik „wielki" był zastrzeżony dla mistrzów, a nie tak jak teraz, kiedy każdy – nawet epizodysta z serialu – może stać się „wielki", choćby w Internecie... Dlaczego tych mistrzów nikt nie wspomina? Gdzie są Pawlik, Hańcza, Fijewski i inne znakomitości II połowy XX wieku? Przecież na wieczorne spotkania z ich udziałem przychodziły tłumy. Zabrakło czegoś metafizycznego – tego dotknięcia palca z Kaplicy Sykstyńskiej.
Tego boskiego daru nie brakło Irenie. Każdym wejściem na scenę wprowadzała nas w swój świat, pełen inteligencji i dowcipu, z którego człowiek budził się potem jak z pięknego snu.