Rozmowa z Rudim Schuberthem

Kiedy miałem wenę, pisałem dużo. W szufladzie wciąż czeka wiele niedokończonych pomysłów. Korzystam z nich, bo to moje - mówi Rudi Schuberth

Publikacja: 05.11.2011 00:01

Rozmowa z Rudim Schuberthem

Foto: Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0

Jak pan sobie wyobrażał swoją przyszłość w drugiej połowie lat 70., kiedy debiutowały Wały Jagiellońskie?

Szczerze mówiąc, w ogóle o tym nie myślałem. Gdyby było inaczej, pewnie co innego robiłbym w życiu. Przede wszystkim nauczyłbym się języków. Uważałem, że ich nie potrzebuję, bo byłem przekonany, że nigdzie nie wyjadę. Z prozaicznych powodów: wtedy nie wyjeżdżało się z kraju!

Ale mieszkał pan w mieście portowym.

I co z tego? Miałem wejść pod ciężarówkę, sznurkiem miałem się przywiązać do podwozia? Czy może do kutra wskoczyć? Na pewno zdobyłbym też sensowny zawód. Przecież kształciłem się na Politechnice Gdańskiej na inżyniera budowy okrętów. Okazało się, że to zbędny zawód. Ale tylko w Polsce. Tylko u nas wymyślono, że stocznie się niepotrzebne. Dlatego moi najbardziej rzutcy koledzy są dziś menedżerami, dyrektorami, właścicielami. Można ich jednak policzyć na palcach jednej ręki. Reszta — nie ma co robić. To całkiem spora reszta, a byłem "solidnym" studentem i studiowałem siedem lat. Trzy roczniki poznałem!

Co pana podkusiło do budowy okrętów?

Tradycja rodzinna. Inżynierem budowy okrętów był mój tata, który pracował w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Był szefem zakładu C, czyli budującego trawlery-przetwórnie dla ZSSR, bo takiego wtedy mieliśmy partnera gospodarczego. Piękne były to jednostki. Pływały po morzach i oceanach, zbierały rybę, a potem dostarczały je do baz-przetwórni. Co tu dużo mówić! — pokochałem stocznię. Nasiąkłem nią. Zabierał mnie tam tata. Słyszałem ją w noc i w dzień. Mieszkaliśmy tuż przy jej bramie, w służbowym mieszkaniu. Całe środowisko mojej rodziny związane było ze stocznią. Razem jeździliśmy na wakacje.

Co sprawiło, że poszedł pan inną drogą?

Ciągoty muzyczne. Nieźle śpiewałem i nauczycielki obsadzały mnie w chórze. A nawet w orkiestrze. Jako chłopiec dużej postury szarpałem kontrabas. Stałem się też solidnym oparciem dla instrumentu. Nie bez znaczenia, było to, że w piwnicach znajdującego się po sąsiedzku liceum, ćwiczył pewien ważny polski zespół  — Czerwone Gitary! Podsłuchiwaliśmy go, podglądaliśmy, a czerwona gitara zobaczona między futryną a zasłonką stała się ważną inspiracją. Chciałem mieć taką samą. W stoczni wystrugano mi korpus. Resztą zająłem się osobiście. Wyliczyłem proporcje i odległości progów, zająłem się ich nabijaniem. Szlifowałem, malowałem, lakierowałem. Nawijałem drut na przystawki. Skombinowałem magnesy i potencjometry. Lutowałem. Gitara pod podłączeniu do radia wydała dźwięk. Ohydny. Nie stroiła. Progi cięły palce. Ale co tam: krew płynęła, ale muzyka też!

Seweryn Krajewski opowiadał mi, jak wielkim problemem było zdobycie strun. Uratował ich rzemieślnik z Gdańska-Wrzeszcza.

Przyjeżdżali do niego muzycy z całej Polski. Ja też korzystałem z jego usług. A w Liceum im. Kopernika mieliśmy zespół, który nazywał się Drewniane Ucho. W związku z tym, że szkoła była blisko mojego mieszkania, dostałem zgodę rodziców na granie w moim pokoju. Pod ich nieobecność. Szli do pracy, a my niby do szkoły. Kiedy się dało — graliśmy. Zasłanialiśmy okna kocami, żeby stworzyć klimat klubu. Paliliśmy papierochy i młóciliśmy okrutnie. Dziwiłem się, że nikt z sąsiadów nas nie zakablował. Dopiero później zrozumiałem, że sąsiedzi byli specyficzni, a byli to radzieccy armatorzy i ich rodziny. Byli na Zachodzie, zgadzali się na wszystkie jego przejawy.

Jakie były dokonania zespołu Drewniane Ucho?

Odbył jeden publiczny koncert — w licealnej auli. Zdążyliśmy zagrać jeden numer.

Co się stało?

Problemem były wzmacniacze. Dysponowaliśmy starymi czeskimi Teslami. Na próbie podpięliśmy się do sieci głośników radiowęzła. Przybiegł woźny. Wzywała mnie dyrektorka. Gdy wszedłem do jej gabinetu, przywitała mnie pierwszymi słowami naszej piosenki. Kiedy zapytałem skąd je zna, usłyszałem z głośników, jak koledzy wypowiadają niecenzuralne słowa. Cała szkoła nas słyszała! Mimo to, wydano zgodę na koncert. Zagraliśmy tak głośno, że ze wzmacniaczy poszedł dym. Koleżanki oszalały, ale grono pedagogiczne były sceptyczne.

W miastach portowych wpływy pop kultury był zawsze silnie. Najlepszym przykładem jest Liverpool Beatlesów. A Gdańsk?

W liceum im. Mikołaja Kopernika, gdzie chodziłem, było wszystko, co szło z Zachodu — muzyka, narkotyki i pornografia. Ja byłem bardzo porządnym chłopcem, ale niektórzy moi koledzy bywali od czasu do czasu na haju. Pornografię przynosiły dzieciaki marynarzy. Niedaleko mieliśmy do Nowego Portu z restauracją Wiking, gdzie kwitła prostytucja. Bardziej ekskluzywna była Gdynia z Maksimem, opiewanym po latach przez Lady Pank. Wystąpiłem tam na planie filmu „Smażalnia story". W Gdyni i w Gdańsku działały hale targowe, gdzie sprzedawano artykuły sprowadzone z Zachodu, w tym dżinsy. Najpiękniejszy smak w ustach dawała, oczywiście, guma do żucia. Gdy w kraju piło się przaśne „Żyto", u nas — whiskacze. Kwitł też handel walutą. Cinkciarze to były chodzące kantory. Zdarzały się tak zwane wajchy i przewijanki. Pierwsza polegała na tym, że tak szybko kręcono wokół palców banknotami, że trudno było się ich doliczyć. Dwa razy liczono te same pieniądze, a potem nagle ktoś krzyczał „Milicja!" i klient zostawał na lodzie.

Czy to prawda, że Wały Jagiellońskie pierwszy raz wystąpiły w 1977 r. w PGR Leźno w 60 rocznicę Rewolucji Październikowej?

To prawda: zostaliśmy zaproszeni przez Podstawową Organizację Partyjną. Nie wiedziała kogo zaprasza! Napisała do Klubu Studentów Wybrzeża Żak prośbę o zespół. Byliśmy pod patronatem Żaka i padło na nas. Świeżo byliśmy zawiązani, a tu trafiło się parę złotych do wyjęcia. Ale trzeba było zobaczyć nas i gospodarzy. Stanowiliśmy mocno kolorową ekipę — hipisowską, w powyciąganych swetrach. Większość z nas miała kudły do ramion. A na przeciw zasiedli lokalni pegeerowscy dygnitarze w bistorowych garniturach z czerwonymi krawatami. Kiedy kończyliśmy piosenkę, oni rozglądali się nerwowo na boki, bo nasz program im się chyba podobał, tyle że nie wiedzieli czy mogą klaskać. Chyba nie mogli, bo potem dowiedzieliśmy, że osoba odpowiedzialna za nasz występ została zwolniona. To był pierwszy koncert Wałów Jagiellońskich. A dokładnie Okolicznościowo-Rozrywkowego Syndykatu Wały Jagiellońskie.

Jak pan dziś wspomina tamten czas?

Kiedyś było zupełnie inaczej, że wspomnę na przykład takie Juwenalia. Dzisiaj zapraszane są (co przeczytałem ze słupów ogłoszeniowych) już nawet nie zespoły rockowe, tylko didżeje, którzy coś tam zmontowali i wydali płytkę z remiksami. To jest atrakcja imprezy studenckiej? Widziałem takie imprezy i nie mogę się na nich odnaleźć. Dla nas Juwenalia były pretekstem do spotkania, zbiorowej kreacji śpiewających autorów. Ważne było granie dla rówieśników, którzy rozumieli sens naszej twórczości. Studenci  bawili się przy muzyce studentów. Zawsze było piwo, a teraz jest mniej piwa, a więcej proszku — i łomot. To mi się nie podoba.

Pamięta pan poczucie zbliżającego się załamania gospodarczego?

W zespole wykształciły się specjalizacje. Zajmowałem się działką satyryczną, ale tą raczej obyczajową. Nie byłem walczący, tylko zabawowy. Jak śpiewałem o więzieniu w „Ciebie brak", nie chodziło o więzienie polityczne. Piosenki polityczne, które napisałem, wykonywałem tylko od czasu do czasu. Nabawiłem się jednak z tego tytułu problemów, gdy odbyliśmy pierwszą trasę po południu Polski — po ośrodkach akademickich. Nie było plakatów, ale mieliśmy najlepszą reklamę — szeptaną. Studenci wiedzieli o koncercie, a władza nie. Cenzorzy jechali za nami, jednak ciągle byli o dzień spóźnieni. Kiedy skończyliśmy trasę — nie mogli mnie znaleźć. Przyszli do mojego taty i powiedzieli, żeby uspokoił syna, bo to się skończy inaczej.

Co pan takiego śpiewał?

Na przykład o 1 maju. Powiem szczerze: wspominam z rozrzewnieniem czasy, gdy jako dziecko chodziłem na pochód z rodzicami — na oranżadę i parówkę. Niosłem balonik. To były fajne spotkania. Nie rozumiałem jeszcze o co w tym wszystkim chodzi. Jako studenci jeździliśmy na platformie —można było się wyżyć i wyśpiewać. Ale ogląd naszej rzeczywistości stawał się ostrzejszy, krytyczny. Dlatego napisałem żartobliwą piosenkę:

„Na 1 maja może będą jakieś jaja


Ale chyba jaj nie będzie.


Mundurowych pełno wszędzie.


Na 1 maja posprzątano już ulice


Wyjdą jurni robotnicy.


I świeżutkie robotnice.


Niosą w rączkach


Pięknie transparenty napisane


Wy kochani idźcie przodem


A ja z tyłu tu zostanę


Dla mnie za dużo tam koloru


A szczególnie czerwonego.


Działa na mnie jak na byka.


Kusi mnie do złego


Jeszcze krzyknę jakieś słowa


Gdzieś tuż przed trybuną samą


I co będzie z moim tatą


I co będzie z moją mamą? itd...


Tej piosenki nie było na żadnej płycie Wałów Jagiellońskich.

Nie było. Ale po jej wykonaniu i jeszcze paru innych równie niepasujących do panującej rzeczywistości wydano nam zakaz koncertowania w północnej Polsce. Przenieśliśmy się do Krakowa.

„Kombajn bizon" — czy to nie była satyra na propagandę peerelowskiego rolnictwa, kwadranse rolnicze itp?

Zainspirował mnie obraz akcji żniwnej — kombajnów jadących nocą! Wiele rzeczy sobie można było wyobrazić: jeśli sadziło się trawę przed wizytą ważnego notabla, można było też kosić nocą! Absurd, w związku z którym, rozpocząłem kantatę słowami „Już na polu wstawał świt".

Czy „Ciebie brak" było pierwszą polską piosenką o miłości homoseksualnej?

Z tego, co wiem — tak otwarcie mówiącą o sprawie — chyba pierwszą. Opiewaliśmy bohatera osadzonego w więzieniu, czyli według jego nomenklatury "we„więźniu", oraz jego seksualną tęsknotę.

Pointa jest zaskakująca.

„Oj, Stefan jak mi ciebie brak!". Z tego powodu spotkał mnie bojkot kobiet. Odwróciły się ode mnie.

No wie pan!

A tak! Na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, moi koledzy-jajcarze, puścili plotkę, że jestem gejem. Przepraszam — takiego słowa jeszcze wtedy nie było. O co poszło? O kobiety, które przy nas się kręciły! Poszła fama i przez chwilę robiłem za homoseksualistę. Zakosztowałem nietolerancji. Poniosłem koszty. Na szczęście, tylko przez chwilę!

Czy geje w jakikolwiek sposób docenili dokonany przez pana wyłom?

Nigdy. A personel Warsu — „Wars wita" zauważył.

Że narusza dobre imię firmy?

Wręcz odwrotnie. Śpiewałem o niedoskonałościach, że „konduktor pijany obija się o ściany" — a spotkałem się z przyjaźnią. W trasy jeździliśmy pociągami i mieliśmy problem, bo wszyscy chcieli nas ugościć — kelnerzy, kuszetkowi. Można było dostać herbatę i po jednej szklance świat się kręcił.

Z prądem była herbatka?

Dla zaprzyjaźnionych. Niebezpiecznie było jeździć, bo można było nabrać zgubnych przyzwyczajeń. Przedsiębiorstwo Wars zapraszało mnie też na koncerty. Nie odmawiałem, bo wagony restauracyjne Wars nigdy nie był miejscem szarym - tylko kolorowym. Różne piękne przygody się zdarzały...

Poproszę o najpiękniejszą!

Zdarzyła się z udziałem bardzo dobrego kabaretu Kur, który prowadził Andrzej Strzelecki. Byli tam Krzysztof Majchrzak, Joachim Lamża, Marek Siudym, Wiktor Zborowski, Paweł Wawrzecki. Mocna ekipa. Zapałaliśmy do siebie wielką miłością i pewnej nocy festiwal opolski przeniósł się z amfiteatru do bursy szkół artystycznych. Prezentowaliśmy po jednym numerze na zmianę —jeden my, jeden oni. Śmiem twierdzić, że oglądało nas kilkaset osób. Paliło się, piło i bawiło. Wilgotność powietrza była maksymalna. Bodaj Marek Siudym rzucił chwiejnym głosem hasło: „Jedziemy do mnie!". „A gdzie?". „No do Warszawy!". I pojechaliśmy. A zanim dojechaliśmy, zabawa trwała na dworcu i w pociągu. Do domu Marka zwaliliśmy się wielką watahą. Zaskoczona o nieprzyzwoicie wczesnej porze opiekunka domowego ogniska — nie wpuściła nas. Joachim Lamża powiedział wtedy: „To chodźcie do mnie!". Poszliśmy. Rozpoczęliśmy przyjęcie i gospodarz oświadczył: „Muszę ci coś podarować!". Po czym wzruszonym głosem dodał: „Weź narty!". Był czerwiec, narty przyjąłem. Miałem też ze sobą jeszcze gitarę i walizeczkę. Jadąc z Warszawy do Gdańska nie pamiętałem, gdzie byłem — ale jechałem, więc to musiał być Wars. Już w moim rodzinnym mieście, po drodze do mojego rodzinnego domu, zobaczyłem trawniczek z ładnie przystrzyżoną trawką. Tak piękna była pogoda, tak pięknie słońce świeciło, że dosłownie, pięćdziesiąt, a może sto metrów od domu, kompletnie zmordowany, postanowiłem odpocząć. Obudziły mnie śmiechy robotników idących do stoczni. Spałem obejmując jedną ręką narty, a drugą gitarę. Długie lata miałem narty, a teraz mam wspomnienie.

Mógłby pan z Kobielą chodzić w wakacje po plaży.

Oj, chyba nie. Nie zdążyłem.

Ale był pan w najmocniejszym składzie kabaretu Tey.

W Poznaniu występowaliśmy w finale Festiwalu Kultury Studentów PRL w Hali Areny razem z Old Metropolitan Band. Graliśmy „Ciebie brak". To było dla mnie wielkie przeżycie. Po bardzo udanym występie przyszedł do mnie Zenon Laskowik razem z ówczesnym dyrektorem Estrady Poznańskiej Zbigniewem Łankiewiczem. Na widok Laskowika ugięły mi się nogi. Kabaret Tey to był inny pułap. Zenon złożył mi propozycję nie do odrzucenia, a moi koledzy z Wałów zrozumieli, że muszę spróbować kabaretu. W 1979 r. przeniosłem się do Poznania.

Jak pan się odnalazł w zespole gwiazd?

Byli aktorami, ale nie śpiewali tak dobrze jak ja. To w TEY-u zdobyłem swoje aktorskie ostrogi i między innymi  wylansowałem postać Bolka.

Program „S tyłu sklepu" pokazany na festiwalu opolskim był częścią karnawału Solidarności.

Ideę tego programu wymyślił Zenon Laskowik, który okazał się wizjonerem. Zachłysnęliśmy się wolnością i łykaliśmy ją pełną piersią. Właśnie wtedy, w Opolu zdarzyło mi się widzieć, że kilka tysięcy widzów jednocześnie reaguje na żart. Stanowiliśmy jedność. Czuliśmy miłość widowni. To nas niosło. Po kilku miesiącach wszystko przerwał stan wojenny.

W latach 80. nastąpił zwrot w muzyce Wałów Jagiellońskich. Graliście bardziej dancingowo.

To był oczywiście żart, który przez niektórych został odebrany dosłownie. Najpierw pojawiła się „Córka rybaka". Muszę powiedzieć, skąd się wzięła. Nie została bynajmniej wymyślona do programu Wałów Jagiellońskich. Odstawała od naszego emploi. Przecież zawsze o coś nam chodziło, tymczasem „Córka" była o „dupie Maryni". Napisałem ją w w minutę i pół na serwetce w hotelu Pod Różą, na ulicy Floriańskiej w Krakowie, gdzie mieliśmy bazę noclegową podczas koncertów na południu Polski. Piosenka miała stanowić klamrę sylwestrowego programu telewizyjnego. Pomysł był następujący: we wszystkich polskich PGR-ach rozpisano konkurs na program sylwestrowy .Nasz PGR zwyciężył, a jego pracownicy w osobach między innymi Ewy Bem grającej dojarkę, Zbyszka Wodeckiego grającego mechanizatora rolnictwa czy  VOX- ów śpiewali oczywiście swoje piosenki.

Pana zobaczyliśmy w teledysku do "Córki rybaka"  jako górala z jeleniem na rykowisku w towarzystwie pląsającej baletnicy.

To był kolejny żart - teledysk landszaft. Ale niezbadane są losy piosenek. Byliśmy któregoś roku z Wałami w Opolu. Siedzimy w restauracji, kelner podjeżdża z barkiem zastawionym szampanami. Mówimy, że nic takiego nie zamawialiśmy, tymczasem kelner pokazuje na panów siedzących nieopodal. Zaprosiliśmy ich uprzejmie. Okazali się miejscowymi klezmerami. Podziękowali za to, że zarobili sporo grosza grając nasze piosenki. Ale najbardziej interesowało ich jak można wykonać „Córkę rybaka" — tak jak to my zrobiliśmy, bo żaden zawodowy perkusista nie potrafił skopiować uderzeń z naszego oryginału. Wytłumaczyliśmy, że kiedy nagrywaliśmy, muzyka nazbyt pięknie nam brzmiała. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że muzycy pozamieniają się instrumentami. Pianista zasiadł za perkusją, gitarzysta za klawiszami i tak powstało niepowtarzalne kartofelkowe brzmienie - rzecz nie do podrobienia. Innym razem po jednym z koncertów przyszła do mnie kobieta z mężem, daje mi kwiaty i w płacz. Jak się okazało nie mogli mieć dzieci, a przy naszej "Córce rybaka" poczęli córkę i nazwali ją Ilona. Tak to bywa z piosenkami niezbadane są ich losy i przeznaczenie, a o tym czy zostaną przebojami wcale nie decydują autorzy tylko sami słuchacze.

Potem była „Monika, dziewczyna ratownika".

Została napisana z premedytacją. Było ogromne zapotrzebowanie na piosenki radosne. Szarzyzna nas dobijała. A muzyka latynoska grała we mnie zawsze. „Ciebie brak" ma podobne korzenie. Tekst „Moniki" brał się z moich nadmorskich obserwacji. Patrzę, oglądam, zapisuje myśli.

W latach 90. zdecydował się pan na prowadzenie „Śpiewających fortepianów". Taki program może zabić masową popularnością.

Był mi bliski, bo chodziło o muzykę. Zgodzono się też na moje warunki, że nie będę miał słuchawki w uchu —bo nie chciałem suflera. Mogłem też występować bez garnituru. Przez trzy lata poznałem wielu artystów. Okazało się, że program ma również walor edukacyjny. Dziękowali mi nauczyciele muzyki. Na kanwie „Śpiewających fortepianów" prowadzono lekcje, bo najlepiej uczyć przez zabawę.

Pisał pan w tym okresie?

Nie jestem autorem aktywnym cały czas. Człowiek się wypala. Brakuje czasu. Kiedy miałem wenę, pisałem dużo. W szufladzie wciąż czeka wiele niedokończonych pomysłów. Korzystam z nich, bo to moje.

Jak doszło do reaktywacji Wałów Jagiellońskich?

Rozstaliśmy się, bo każdy poszedł w swoją stronę. Tak to już jest. Ale spotykaliśmy się prywatnie albo przy okazji różnych imprez artystycznych. Co tu dużo gadać tęskniliśmy za atmosferą wspólnych występów, które odcisnęły się nieodwracalnie na naszym życiu. Ważni byli też ludzie, którzy chcieli nas słuchać - nasza publiczność. Ciągnie wilka do lasu - tak było też z nami. Dlatego postanowiliśmy jeszcze raz stanąć na estradzie pod nazwą "Wały Jagiellońskie".

Jak pan sobie wyobrażał swoją przyszłość w drugiej połowie lat 70., kiedy debiutowały Wały Jagiellońskie?

Szczerze mówiąc, w ogóle o tym nie myślałem. Gdyby było inaczej, pewnie co innego robiłbym w życiu. Przede wszystkim nauczyłbym się języków. Uważałem, że ich nie potrzebuję, bo byłem przekonany, że nigdzie nie wyjadę. Z prozaicznych powodów: wtedy nie wyjeżdżało się z kraju!

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska