Wyjdą jurni robotnicy.
I świeżutkie robotnice.
Niosą w rączkach
Pięknie transparenty napisane
Wy kochani idźcie przodem
A ja z tyłu tu zostanę
Dla mnie za dużo tam koloru
A szczególnie czerwonego.
Działa na mnie jak na byka.
Kusi mnie do złego
Jeszcze krzyknę jakieś słowa
Gdzieś tuż przed trybuną samą
I co będzie z moim tatą
I co będzie z moją mamą? itd...
Tej piosenki nie było na żadnej płycie Wałów Jagiellońskich.
Nie było. Ale po jej wykonaniu i jeszcze paru innych równie niepasujących do panującej rzeczywistości wydano nam zakaz koncertowania w północnej Polsce. Przenieśliśmy się do Krakowa.
„Kombajn bizon" — czy to nie była satyra na propagandę peerelowskiego rolnictwa, kwadranse rolnicze itp?
Zainspirował mnie obraz akcji żniwnej — kombajnów jadących nocą! Wiele rzeczy sobie można było wyobrazić: jeśli sadziło się trawę przed wizytą ważnego notabla, można było też kosić nocą! Absurd, w związku z którym, rozpocząłem kantatę słowami „Już na polu wstawał świt".
Czy „Ciebie brak" było pierwszą polską piosenką o miłości homoseksualnej?
Z tego, co wiem — tak otwarcie mówiącą o sprawie — chyba pierwszą. Opiewaliśmy bohatera osadzonego w więzieniu, czyli według jego nomenklatury "we„więźniu", oraz jego seksualną tęsknotę.
Pointa jest zaskakująca.
„Oj, Stefan jak mi ciebie brak!". Z tego powodu spotkał mnie bojkot kobiet. Odwróciły się ode mnie.
No wie pan!
A tak! Na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, moi koledzy-jajcarze, puścili plotkę, że jestem gejem. Przepraszam — takiego słowa jeszcze wtedy nie było. O co poszło? O kobiety, które przy nas się kręciły! Poszła fama i przez chwilę robiłem za homoseksualistę. Zakosztowałem nietolerancji. Poniosłem koszty. Na szczęście, tylko przez chwilę!
Czy geje w jakikolwiek sposób docenili dokonany przez pana wyłom?
Nigdy. A personel Warsu — „Wars wita" zauważył.
Że narusza dobre imię firmy?
Wręcz odwrotnie. Śpiewałem o niedoskonałościach, że „konduktor pijany obija się o ściany" — a spotkałem się z przyjaźnią. W trasy jeździliśmy pociągami i mieliśmy problem, bo wszyscy chcieli nas ugościć — kelnerzy, kuszetkowi. Można było dostać herbatę i po jednej szklance świat się kręcił.
Z prądem była herbatka?
Dla zaprzyjaźnionych. Niebezpiecznie było jeździć, bo można było nabrać zgubnych przyzwyczajeń. Przedsiębiorstwo Wars zapraszało mnie też na koncerty. Nie odmawiałem, bo wagony restauracyjne Wars nigdy nie był miejscem szarym - tylko kolorowym. Różne piękne przygody się zdarzały...
Poproszę o najpiękniejszą!
Zdarzyła się z udziałem bardzo dobrego kabaretu Kur, który prowadził Andrzej Strzelecki. Byli tam Krzysztof Majchrzak, Joachim Lamża, Marek Siudym, Wiktor Zborowski, Paweł Wawrzecki. Mocna ekipa. Zapałaliśmy do siebie wielką miłością i pewnej nocy festiwal opolski przeniósł się z amfiteatru do bursy szkół artystycznych. Prezentowaliśmy po jednym numerze na zmianę —jeden my, jeden oni. Śmiem twierdzić, że oglądało nas kilkaset osób. Paliło się, piło i bawiło. Wilgotność powietrza była maksymalna. Bodaj Marek Siudym rzucił chwiejnym głosem hasło: „Jedziemy do mnie!". „A gdzie?". „No do Warszawy!". I pojechaliśmy. A zanim dojechaliśmy, zabawa trwała na dworcu i w pociągu. Do domu Marka zwaliliśmy się wielką watahą. Zaskoczona o nieprzyzwoicie wczesnej porze opiekunka domowego ogniska — nie wpuściła nas. Joachim Lamża powiedział wtedy: „To chodźcie do mnie!". Poszliśmy. Rozpoczęliśmy przyjęcie i gospodarz oświadczył: „Muszę ci coś podarować!". Po czym wzruszonym głosem dodał: „Weź narty!". Był czerwiec, narty przyjąłem. Miałem też ze sobą jeszcze gitarę i walizeczkę. Jadąc z Warszawy do Gdańska nie pamiętałem, gdzie byłem — ale jechałem, więc to musiał być Wars. Już w moim rodzinnym mieście, po drodze do mojego rodzinnego domu, zobaczyłem trawniczek z ładnie przystrzyżoną trawką. Tak piękna była pogoda, tak pięknie słońce świeciło, że dosłownie, pięćdziesiąt, a może sto metrów od domu, kompletnie zmordowany, postanowiłem odpocząć. Obudziły mnie śmiechy robotników idących do stoczni. Spałem obejmując jedną ręką narty, a drugą gitarę. Długie lata miałem narty, a teraz mam wspomnienie.
Mógłby pan z Kobielą chodzić w wakacje po plaży.
Oj, chyba nie. Nie zdążyłem.
Ale był pan w najmocniejszym składzie kabaretu Tey.
W Poznaniu występowaliśmy w finale Festiwalu Kultury Studentów PRL w Hali Areny razem z Old Metropolitan Band. Graliśmy „Ciebie brak". To było dla mnie wielkie przeżycie. Po bardzo udanym występie przyszedł do mnie Zenon Laskowik razem z ówczesnym dyrektorem Estrady Poznańskiej Zbigniewem Łankiewiczem. Na widok Laskowika ugięły mi się nogi. Kabaret Tey to był inny pułap. Zenon złożył mi propozycję nie do odrzucenia, a moi koledzy z Wałów zrozumieli, że muszę spróbować kabaretu. W 1979 r. przeniosłem się do Poznania.
Jak pan się odnalazł w zespole gwiazd?
Byli aktorami, ale nie śpiewali tak dobrze jak ja. To w TEY-u zdobyłem swoje aktorskie ostrogi i między innymi wylansowałem postać Bolka.
Program „S tyłu sklepu" pokazany na festiwalu opolskim był częścią karnawału Solidarności.
Ideę tego programu wymyślił Zenon Laskowik, który okazał się wizjonerem. Zachłysnęliśmy się wolnością i łykaliśmy ją pełną piersią. Właśnie wtedy, w Opolu zdarzyło mi się widzieć, że kilka tysięcy widzów jednocześnie reaguje na żart. Stanowiliśmy jedność. Czuliśmy miłość widowni. To nas niosło. Po kilku miesiącach wszystko przerwał stan wojenny.
W latach 80. nastąpił zwrot w muzyce Wałów Jagiellońskich. Graliście bardziej dancingowo.
To był oczywiście żart, który przez niektórych został odebrany dosłownie. Najpierw pojawiła się „Córka rybaka". Muszę powiedzieć, skąd się wzięła. Nie została bynajmniej wymyślona do programu Wałów Jagiellońskich. Odstawała od naszego emploi. Przecież zawsze o coś nam chodziło, tymczasem „Córka" była o „dupie Maryni". Napisałem ją w w minutę i pół na serwetce w hotelu Pod Różą, na ulicy Floriańskiej w Krakowie, gdzie mieliśmy bazę noclegową podczas koncertów na południu Polski. Piosenka miała stanowić klamrę sylwestrowego programu telewizyjnego. Pomysł był następujący: we wszystkich polskich PGR-ach rozpisano konkurs na program sylwestrowy .Nasz PGR zwyciężył, a jego pracownicy w osobach między innymi Ewy Bem grającej dojarkę, Zbyszka Wodeckiego grającego mechanizatora rolnictwa czy VOX- ów śpiewali oczywiście swoje piosenki.
Pana zobaczyliśmy w teledysku do "Córki rybaka" jako górala z jeleniem na rykowisku w towarzystwie pląsającej baletnicy.
To był kolejny żart - teledysk landszaft. Ale niezbadane są losy piosenek. Byliśmy któregoś roku z Wałami w Opolu. Siedzimy w restauracji, kelner podjeżdża z barkiem zastawionym szampanami. Mówimy, że nic takiego nie zamawialiśmy, tymczasem kelner pokazuje na panów siedzących nieopodal. Zaprosiliśmy ich uprzejmie. Okazali się miejscowymi klezmerami. Podziękowali za to, że zarobili sporo grosza grając nasze piosenki. Ale najbardziej interesowało ich jak można wykonać „Córkę rybaka" — tak jak to my zrobiliśmy, bo żaden zawodowy perkusista nie potrafił skopiować uderzeń z naszego oryginału. Wytłumaczyliśmy, że kiedy nagrywaliśmy, muzyka nazbyt pięknie nam brzmiała. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że muzycy pozamieniają się instrumentami. Pianista zasiadł za perkusją, gitarzysta za klawiszami i tak powstało niepowtarzalne kartofelkowe brzmienie - rzecz nie do podrobienia. Innym razem po jednym z koncertów przyszła do mnie kobieta z mężem, daje mi kwiaty i w płacz. Jak się okazało nie mogli mieć dzieci, a przy naszej "Córce rybaka" poczęli córkę i nazwali ją Ilona. Tak to bywa z piosenkami niezbadane są ich losy i przeznaczenie, a o tym czy zostaną przebojami wcale nie decydują autorzy tylko sami słuchacze.
Potem była „Monika, dziewczyna ratownika".
Została napisana z premedytacją. Było ogromne zapotrzebowanie na piosenki radosne. Szarzyzna nas dobijała. A muzyka latynoska grała we mnie zawsze. „Ciebie brak" ma podobne korzenie. Tekst „Moniki" brał się z moich nadmorskich obserwacji. Patrzę, oglądam, zapisuje myśli.
W latach 90. zdecydował się pan na prowadzenie „Śpiewających fortepianów". Taki program może zabić masową popularnością.
Był mi bliski, bo chodziło o muzykę. Zgodzono się też na moje warunki, że nie będę miał słuchawki w uchu —bo nie chciałem suflera. Mogłem też występować bez garnituru. Przez trzy lata poznałem wielu artystów. Okazało się, że program ma również walor edukacyjny. Dziękowali mi nauczyciele muzyki. Na kanwie „Śpiewających fortepianów" prowadzono lekcje, bo najlepiej uczyć przez zabawę.
Pisał pan w tym okresie?
Nie jestem autorem aktywnym cały czas. Człowiek się wypala. Brakuje czasu. Kiedy miałem wenę, pisałem dużo. W szufladzie wciąż czeka wiele niedokończonych pomysłów. Korzystam z nich, bo to moje.
Jak doszło do reaktywacji Wałów Jagiellońskich?
Rozstaliśmy się, bo każdy poszedł w swoją stronę. Tak to już jest. Ale spotykaliśmy się prywatnie albo przy okazji różnych imprez artystycznych. Co tu dużo gadać tęskniliśmy za atmosferą wspólnych występów, które odcisnęły się nieodwracalnie na naszym życiu. Ważni byli też ludzie, którzy chcieli nas słuchać - nasza publiczność. Ciągnie wilka do lasu - tak było też z nami. Dlatego postanowiliśmy jeszcze raz stanąć na estradzie pod nazwą "Wały Jagiellońskie".