Nie znałem w młodości nikogo, kto chciał być strażakiem, za to znałem wielu takich, co marzyli o byciu śpiewakiem. Czy może raczej wokalistą, bo tak się o tym wtedy mówiło. Otoczenie – Polska lat 80. – bardzo temu sprzyjało. Inne dostępne kariery, mówiąc eufemistycznie, nie były jakoś szczególnie pociągające. Można było „uciec na Zachód”, ale tym, którzy tego nie chcieli, muzyka jawiła się jako sposób ucieczki od „szarej rzeczywistości”. Tak wtedy mówiono i rzeczywiście w ówczesnej Polsce było szaro, a do tego biednie. Ale nie na koncertach rockowych, które były pełną koloru przestrzenią wolności. Przypadek zrządził, że miałem niedawno okazję uczestniczyć w koncercie, podczas którego wykonawcy i publiczność razem śpiewali tzw. piosenki biesiadne. Te „Wszystkie rybki śpią w jeziorze” czy „Dzieweczki” , które słyszał kiedyś każdy Polak. Dobrze pamiętam je z rodzinnych imprez czy wesel. Słyszałem je zresztą ostatnio na ślubnym przyjęciu jednego z kuzynów ze słynnych Końskich. A na poprawinach po tymże weselu wręcz królowały wspólne śpiewy. Podobnie jak na koncercie, o którym tu wspominam.