Czy można być homoseksualistą i pełnić ważne funkcje kościelne? Doświadczenie współczesnych czasów i praktyka Kościoła pokazują, że – jak najbardziej, pod warunkiem iż o pewnych rzeczach głośno się nie mówi. Pytanie powinno być więc sformułowane inaczej. Czy zasady, które obowiązują w Kościele katolickim, pozwalają homoseksualistom na zajmowanie eksponowanych funkcji? Oczywiście. Homoseksualista może pełnić funkcje kościelne, ba, nawet być biskupem czy kardynałem. Podobnie jak może nim być złodziej czy nawet morderca. Pod jednym wszakże warunkiem. Że jest to złodziej, morderca i homoseksualista konsekwentnie „niepraktykujący". Że nawet, jeśli w przeszłości zdarzyło mu się zejść na złą drogę, to za swój grzech żałuje, ma szczerą wolę, aby go już nie popełnić, wyznał go na spowiedzi i odprawił wyznaczona pokutę.
Owo „niepraktykowanie" homoseksualizmu nie może budzić żadnych wątpliwości. Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary z 2005 roku zakazała przyjmowania do seminariów mężczyzn, którzy „praktykują homoseksualizm, wykazują głęboko zakorzenione tendencje homoseksualne lub wspierają tak zwaną kulturę gejowską". Kościół „od zawsze" uważał, że homoseksualizm budzi „niepokój moralny" i zdecydowanie sprzeciwiał się zarówno legalizacji związków gejowskich, a tym bardziej adoptowaniu przez nich dzieci. Do dziś zestawia gejów z osobami chorymi fizycznie i umysłowo, których niektóre prawa są przecież w interesie społecznym ograniczone.
Dość jednoznaczne stanowisko, prawda? Dopiero w tym kontekście można dobrze ocenić wydarzenia ostatnich dni w Austrii. Otóż do rady parafialnej w Stutzenhofen w archidiecezji wiedeńskiej obywatele wybrali homoseksualistę jawnie praktykującego i żyjącego w oficjalnym związku z sobie podobnym. Miejscowy proboszcz o swojsko brzmiącym nazwisku Gerhard Swierzek nie wyraził zgody na obecność geja w radzie. Wtedy interweniował metropolita Wiednia kardynał Christof Schönborn, który... unieważnił decyzję księdza. Znalazł nawet czas na to, aby zjeść obiad z nowym radnym parafialnym i jego partnerem, choć nie przyszło mu do głowy, aby wcześniej odwiedzić proboszcza.
Szczerze mówiąc wobec takich wydarzeń jestem bezradny. Choć uważam to za obrzydliwe, to jestem w stanie zrozumieć mechanizm, który spowodował, że pod naciskiem opinii publicznej chadeckie partie polityczne wyrzekały się kolejnych zasad. Cóż, takie są zbójeckie prawa polityki, i jeśli ktoś chce się bawić w zdobywanie głosów wyborców, to czasem musi zacisnąć zęby. Ale na pytanie, dlaczego podobnie zachowuje się Kościół katolicki, dlaczego wyrzeka się swoich zasad, swojej tradycji, swojej tożsamości?, odpowiedzieć nie jestem w stanie.
Być może kardynał Schönborn, widząc odchodzenie wiernych, usiłuje ich zatrzymać za wszelką cenę – niezależnie od tego, czy jeszcze w coś wierzą i jak wierzą, i czy swoim życiem wierze nie zaprzeczają. Tylko czy to dobra droga? „Jeśli prawa ręka twoja cię gorszy, odetnij ją i odrzuć od siebie, albowiem będzie pożyteczniej dla ciebie, że zginie jeden z członków twoich, niż żeby miało całe ciało twoje znaleźć się w piekle".
Niedawno znany polski duchowny, którego miałem za ślepo zapatrzonego w Jana Pawła II, powiedział mi, że obecny papież chyba nawet bardziej mu się podoba od poprzedniego, bo jaśniej mówi o zasadach, których powinniśmy przestrzegać. Teraz z ulgą czytam, że Benedykt XVI zabiera się w końcu za austriackich zbuntowanych księży, którzy „nie działają w jedności z Chrystusem". Tak, cała nadzieja w papieżu Benedykcie.
Przepraszam za kaznodziejski ton i nadmiar ewangelicznych cytatów.