Przybysze

Nawet jeśli w Polsce są od wielu lat, nieraz mają odczucie, że są obcy. Męczy ich, że inny kolor skóry wzbudza sensację. Polska jest dla nich bezpieczniejszym miejscem do życia, ale nie wymarzonym światem

Publikacja: 23.06.2012 01:01

Ton Van Anh, wietnamska opozycjonistka i obrończyni praw człowieka

Ton Van Anh, wietnamska opozycjonistka i obrończyni praw człowieka

Foto: Fotorzepa, Przemek Wierzchowski

Wybuchła strzelanina, więc jak wiele innych osób po prostu wskoczyłem do łodzi do przewozu bydła, która właśnie odpływała od brzegu. Myślałem, że jak skończy się ostrzał, kapitan wrócił do portu. Po jakimś czasie przyszedł do nas powiedzieć, że nie wraca do Somalii, że płyniemy do Dubaju. A ja miałem tylko koszulę, taki materiał obwiązany wokół bioder, jaki nosi się w moim kraju i klucz do mieszkania – opowiada Elmi Abdi, Somalijczyk, który w Polsce mieszka od 16 lat. Od skoku na bydlęcą łódź zaczął tułaczkę po świecie, trochę wbrew własnej woli. – Nie chciałem i nie myślałem o tym, by wyjeżdżać z Somalii – podkreśla. Gdy opuścił swoją afrykańską ojczyznę, był rok 1991, właśnie rozpoczęła się tam wojna domowa. W Bombaju somalijski konsul wyrobił mu i kilkudziesięciu innym osobom z łodzi paszporty. Najpierw pojechał do Syrii, potem do Moskwy, gdzie mieszkał ponad trzy lata. Chciał przedostać się na Zachód. – Do Szwecji, Niemiec czy Holandii, gdzie mieszka wielu Somalijczyków – wspomina Elmi. – Ale na somalijski paszport nikt nie chciał mi dać wizy.

Zdecydował się przedostać do Polski przez zieloną granicę. – To oczywiście kosztowało sporo pieniędzy. Dwa razy nas złapali. W Wilnie odsiedzieliśmy dziewięć miesięcy w więzieniu. Ale powiedziałem sobie: do trzech razy sztuka. Za trzecim się udało. Postanowiłem już nigdzie nie jechać – opowiada. Złożył wniosek o przyznanie mu statusu uchodźcy. Dziewięć miesięcy spędził w jednym z ośrodków dla uchodźców, czekając na rozstrzygnięcie. W końcu się udało, dostał pozwolenie na pobyt w Polsce i komplet dokumentów.

Rekordowa abolicja

Cudzoziemców, którzy z różnych powodów znaleźli się w Polsce, przybywa. Organizacje pozarządowe, które opiekują się imigrantami czy uchodźcami, mają pełne ręce roboty. – Potrzeby są dużo większe niż jeszcze kilka lat temu – mówi Kamila Nocuń z Fundacji dla Somalii, która organizuje dla cudzoziemców porady prawne czy lekcje języka polskiego. – Często mają problemy z wypełnianiem formularzy – a te i dla nas, Polaków, są skomplikowane. Imigranci nie znają swoich praw. Nawet gdy dostaną np. status uchodźcy, to broszury informacyjne o tym, co im przysługuje, są w języku polskim, a to poważna bariera – wylicza.

Odpowiednie wypełnienie formularzy, zgromadzenie niezbędnych dokumentów to dla cudzoziemca spoza UE sprawa zasadnicza. Od tego zależy, jak będzie wyglądało jego życie w naszym kraju, bo wszystko zależy od papierów na legalny pobyt. Dużo mniejszą sztuką jest dostanie się do naszego kraju, trudniej jest sobie w nim poradzić. Bez papierów nie ma życia, trudno o pracę, opiekę zdrowotną, cały czas trzeba się mieć na baczności. Czasem nawet przejście na czerwonym świetle może skończyć się deportacją, gdy patrol policji zechce wylegitymować przechodnia, który jest na bakier z przepisami.

Szansą na zdobycie papierów jest abolicja. Jeszcze do 2 lipca nielegalni imigranci mogą się ubiegać o zalegalizowanie swojego pobytu. Cudzoziemcy muszą udowodnić, że przebywają w naszym kraju co najmniej od pięciu lat. O tym, czy mogą zostać objęci abolicją, decyduje Urząd do spraw Cudzoziemców. (To już trzecia taka abolicja. Zainteresowanie jest ogromne. Według danych MSW ma największy zasięg z dotychczasowych. W sumie złożono 7,8 tys wniosków. Wietnamczyków wciąż jest najwięcej – 1,9 tys  – a Ukraińców wciąż jest o 200 mniej. Pozytywnie rozpatrzono do tej pory 2,2 tys. wniosków, a negatywnie 500. Reszta wniosków czeka na decyzję.

– To duży sukces. Jeżeli ponad 7 tys. osób zdecydowało się ujawnić, to oznacza, że mają oni spore zaufanie do naszego państwa – uważa dr Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami na Uniwersytecie Warszawskim. – Mamy nawet do czynienia ze zjawiskiem turystyki abolicyjnej – mówi Bogna Różyczka z Centrum Pomocy Uchodźcom i Repatriantom Polskiej Akcji Humanitarnej. – W Warszawie w związku z abolicją pojawiło się wielu obcokrajowców, którzy mieszkają w innych krajach UE. Często namówili ich do tego pośrednicyTe osoby nie mają jednak zbyt dużych szans na pozytywne rozpatrzenie wniosku.

Wietnamska opozycjonistka Ton van Anh pomaga imigrantom ze swojego kraju odnaleźć się w Polsce. Jest tłumaczem, psychologiem, jednoosobowym urzędem pomocy społecznej, pomoże „nielegalnemu" w wizycie u lekarza, zorganizuje pieniądze na leczenie, wypełni dokumenty. Sama też miała problemy z pobytem w Polsce. Przed rokiem to jej groziła deportacja, choć mieszka w naszym kraju od 12. roku życia i tu skończyła studia. Ale występuje także przeciw komunistycznym wietnamskim władzom, udziela się w niezależnych mediach dla Wietnamczyków i upomina się o dysydentów, a to się władzom nie podoba. Kiedy skończył się jej wietnamski paszport, usłyszała w ambasadzie, że nowego nie dostanie. Uratowało ją obywatelstwo, które przyznał jej prezydent Bronisław Komorowski. Dalej pomaga Wietnamczykom.

Jednym z jej podopiecznych jest 23-letni Van. Zdecydował, że po pięciu latach zalegalizuje swój pobyt w Polsce, złożył wniosek abolicyjny. W zeszłym tygodniu okazało się, że został on odrzucony przez Urząd ds. Cudzoziemców. – Jeszcze się nie poddajemy.  – mówi Ton Van Anh. Spotykamy się w Warszawie, w siedzibie Stowarzyszenia Wolnego Słowa, które pomaga Wietnamczykom. W sali obok wolontariuszka prowadzi lekcję języka polskiego.

Powodem odrzucenia podania Vana była m.in. słaba znajomość polskiego. Rzeczywiście, bez tłumaczenia Ton Van Anh nie bylibyśmy w stanie wysłuchać jego historii. Wyjechał z niewielkiej miejscowości w środkowym Wietnamie i podążył szlakiem przetartym przez tysiące innych Wietnamczyków. Najpierw lot z Hanoi do Moskwy, opłacony dzięki zrzutce rodziny, potem podróż samochodem na Ukrainę, a dalej już na piechotę przez zieloną granicę do Polski, a konkretnie do Warszawy. – Nie miałem tu nikogo, miałem za to szczęście – mówi Van. Na Stadionie Dziesięciolecia, na który skierował swoje pierwsze kroki, trafił na Wietnamczyka z tego samego miasteczka. Ten zaopiekował się 18-letnim wtedy Vanem, zaoferował mu dach nad głową i pracę tragarza. Po jakimś czasie Van wyprowadził się do Wólki Kosowskiej, podwarszawskiej miejscowości znanej z wielkich hal handlowych, w których pracuje bardzo wielu Azjatów. Wólka to niemal wietnamskie miasto. Wietnamczycy mają tam swoje segmenty, budują świątynię, mają ośrodek misyjny, w przyszłości ma powstać nawet Centrum Kultury Wietnamskiej.

Van po pięciu latach w Polsce wciąż jest tragarzem. Porusza się jedynie między pracą i mieszkaniem. – Jeżeli nie muszę, to nie wychodzę z domu, bo przecież może się to skończyć deportacją do Wietnamu, której nawet nie chcę sobie wyobrażać – mówi. Nie zna Polski, trudno mówić o jakiejkolwiek integracji czy poznawaniu polskiej kultury. – Żyję w konspiracji – mówi krótko i przyznaje, że nie ma tu nikogo bliskiego. Na nieliczne wyprawy do Warszawy wybiera się taksówką, żeby zminimalizować szansę natknięcia się na policję. Koszt podróży w dwie strony to 100 złotych, co dla zatrudnionego na czarno tragarza jest niemałym wydatkiem. – Muszę jeździć jak milioner – śmieje się.

Jak to się w ogóle stało, że 18-letni chłopak zdecydował się na wyprawę akurat do Polski? – To typowa historia. Van jest katolikiem, a Polska kojarzy się w Wietnamie z Janem Pawłem II i „Solidarnością". Wietnamczykom wydaje się, że jak już dostaną się do Polski, to wszystko będzie jak w bajce. Tak nie jest – mówi Ton Van Anh. Podkreśla, że wielu nielegalnych imigrantów cierpi na swego rodzaju blokadę psychiczną. – Ich strach przed deportacją jest tak wielki, że nie pozwala im wychodzić do ludzi. Proszę sobie wyobrazić, jak to musi ograniczać człowieka.

Czy świat z filmu istnieje?

Bashir, 24-letni Pakistańczyk, podobnie jak Van złożył wniosek o abolicję. Wątpi, czy uda mu załapać. W Polsce mieszka od pięciu lat, wciąż nielegalnie. – Jest dużo odmów. A mi trudno udowodnić, że tyle czasu już jestem w Polsce. W dodatku nie nauczyłem się jeszcze języka  – martwi się. – Jak nie uda mi się tym razem dostać papierów, to chyba wrócę do Pakistanu. Marzyłem o tym, żeby być w Europie. Dla mnie to był zawsze świat fantazji. Taki, jaki widziałem tylko na filmach. Jak skończyłem szkołę średnią, postanowiłem, że muszę zobaczyć, czy ten świat rzeczywiście istnieje – mówi Bashir. Pijemy herbatę, siedząc na  zwykłej sofie. – W Pakistanie to wyjątkowy luksus. Jak ktoś ma sofę, to jest niezwykle bogaty – tłumaczy Bashir. – W moim rodzinnym domu mamy rodzaj worka, który stoi pod ścianą. Raz w tygodniu z braćmi i siostrami zrzucaliśmy się po rupii, wypożyczaliśmy zachodni film i zasiadaliśmy razem na tej pakistańskiej sofie, żeby popatrzeć na świat, w którym ludzie spokojnie chodzą po ulicach, mają wodę pitną, dobre jedzenie, cieszą się wolnym weekendem – wspomina.

Jego opowieści słucha się jak scenariusza sensacyjnego filmu. Gdy miał 19 lat, spakował kilka map, prowiant, parę osobistych rzeczy i ruszył w świat. W Pakistanie zostawił rodziców i ośmioro rodzeństwa. – Chciałem studiować w Europie, ojciec zawsze powtarzał mi, że wykształcenie jest najważniejsze. Pochodzę z biednej rodziny. Rodzice nie byli w stanie zapłacić za moją wizę, za czesne na uczelni, przelot, zakwaterowanie – opowiada Bashir. Do „świata fantazji" ruszył więc na własną rękę z innym śmiałkiem. Piechotą, autostopem, zdając się na życzliwość ludzi. Spał w lasach, w górach, w przydrożnych rowach. W Rosji stracił cały i tak skromny ekwipunek, a mogło się skończyć gorzej, bo kolega został porwany i pobity przez kryminalistów. W końcu Bashir trafił do Lublina. – Pierwszym szokiem była polska zima. Śnieg widziałem po raz pierwszy. Przez dzień to nawet przyjemne, ale dłużej już nie. Nie miałem odpowiedniego ubrania, schronienia. Było ciężko – opowiada. Zdecydował się zostać w Polsce, bo tu bycie nielegalnym jest łatwiejsze niż w Europie Zachodniej. – Jeśli nie łamię przepisów, dobrze się sprawuję, to jest mała szansa, żeby ktoś mnie wylegitymował. W Anglii łatwo mógłbym wpaść na rutynową kontrolę, a wtedy deportacja – mówi Bashir. Pracuje dorywczo. Chce zdobyć dyplom wyższej uczelni. Ponieważ nie ma dokumentów, zapisał się na internetowe studia w jednej z brytyjskich szkół. – Na razie idzie wolno, bo kolejne przedmioty mogę robić, jak mam pieniądze na ich opłacenie. A z tym różnie bywa. Nielegalnemu imigrantowi trudno znaleźć porządną pracę – mówi. – Może chcesz o coś zapytać? Gadam tak dużo, bo na co dzień nie mam z kim rozmawiać. Nie znam tu zbyt wielu Pakistańczyków, a ci, których znam, nie zawsze mają czas, żeby się spotkać – tłumaczy się. Co z Polakami? Barierą jest język. – Mam kontakt raczej z młodymi, którzy mówią po angielsku. Ale jak przyznaję się, że jestem z Pakistanu, to rozmowa się jakoś urywa. Patrzą na mnie jak na terrorystę – mówi Bashir. – Dziś już wiem, że ten świat fantazji nie jest dla mnie, nigdy nie będę Polakiem, tu zawsze będę się wyróżniał, odstawał. Tęsknię za rodziną, za moim językiem, dlatego coraz częściej myślę o powrocie.

Bogna Różyczka z Polskiej Akcji Humanitarnej PAH zaznacza, że niektórzy imigranci wracają do swoich krajów, nawet gdy już mają pozwolenie na pobyt. – Najczęściej wynika to z problemów ekonomicznych. Problemy z adaptacją są na drugim planie – mówi i dodaje, że poziom integracji z Polakami to indywidualna sprawa. – Łatwiej jest młodym Afrykańczykom, którzy przyjeżdżają np. na studia. Nie mają zobowiązań rodzinnych, łatwiej im nawiązać znajomość z Polakami, poznać kulturę – tłumaczy. – Jeśli z Czeczenii przyjeżdża kilka rodzin, to naturalne jest, że trzymają się razem, kultywują swoje tradycje. Przede wszystkim zajmują się rodziną i nie mają motywacji, by integrować się z Polakami.

Kamila Nocuń zwraca z kolei uwagę, że obcokrajowcy bardzo potrzebują kulturowych wskazówek, by funkcjonować w naszym społeczeństwie. – Podam przykład. Kobiety z krajów bałkańskich, gdy idą do opieki społecznej po zasiłek, ubierają się jak najlepiej, bo taka jest u nich kultura, że w urzędzie trzeba się dobrze prezentować. Przychodzą obwieszone złotem, nie własnym rzecz jasna, tylko pożyczonym od kilku osób. U nas jest to źle przyjmowane. Urzędnik uznaje, że takiej osobie zasiłek się nie należy – mówi Nocuń. Do tego dochodzą problemy ze znalezieniem pracy, utrzymaniem się, wynajęciem mieszkania. Nie wszyscy są sobie w stanie z tym poradzić..

Jak intruzi

Ci, którzy nie znają polskiego, mają trochę łatwiej. Nie słyszą tych komentarzy na ulicy czy w autobusie: „Patrz, Murzyn!", „Czarny idzie", „Co on tu robi, niech wraca do siebie" – opowiada Elmi. – Przez ostatnie lata dużo w Polsce się zmieniło, ale wciąż osoby o innym kolorze skóry są sensacją, ciekawostką, dziwadłem. Jest wiele bezsensownych stereotypów dotyczących Afrykańczyków – że nieuczciwi, niewykształceni, brudni. Nie rozumiem tego, w końcu mamy XXI wiek – mówi. – Pracuję jako barman w dyskotece. Często wracam do domu nad ranem i ciągle muszę uważać, bo nie wiadomo, co się może stać, czy ktoś mnie nie zaatakuje.

Elmi jest także prezesem Stowarzyszenia Somalijskiego w RP, które chce promować somalijską kulturę w Polsce. – Chętnie poczęstujemy redakcję „Rzeczpospolitej" somalijskimi pierogami, żebyście mogli poznać naszą kuchnię – proponuje, popijając kawę z kubka z afrykańskimi wzorkami. Swobodnie rozmawia po polsku, choć nie ukrywa, że nauka naszego języka to wyzwanie. Na szczęście może ćwiczyć w domu. Jego partnerka jest Polką, mają czteroletniego syna. Mimo to uważa, że Polacy to zamknięte społeczeństwo. – Nie przepadacie za obcymi, nie chcecie ich poznać, dlatego trudno jest się tu poczuć jak u siebie. Choć muszę przyznać, że Somalijczycy też nie są przesadnie otwarci, wolą trzymać się razem, niż integrować z Polakami – mówi. – Kultura bywa barierą. Ja ze względu na religię nie piję alkoholu, a wy lubicie spotykać się na przykład na piwie. Czasem chodzę ze znajomymi do pubu, ale szczerze mówiąc, trochę mi się tam nudzi, więc wolę wrócić do domu i spędzić czas z synem – opowiada. Mimo wielu problemów, z jakimi musiał się zmierzyć, nie żałuje, że przyjechał do Polski. – Tu jest bezpiecznie. Poznałem wielu bardzo dobrych ludzi, choć czasem kilku złych potrafi zepsuć całe pozytywne wrażenie o Polsce i Polakach – kwituje.

Wvarwzeky-Wez Kombo Bouetoumoussa z Republiki Konga zastanawia się, skąd u części Polaków niechęć do cudzoziemców. – Przecież mnóstwo waszych rodaków pracuje za granicą. W Anglii, Irlandii, w Niemczech. Też przecież nie chcecie, żeby ktoś traktował was tam jak intruzów – argumentuje. W Polsce jest od dziesięciu lat. Zaskakuje niemal nienaganną polszczyzną. Przyjechał tu na studia, ale zakochał się w Polce i został. Kilka razy niemal został deportowany. Raz odwieziono go już na lotnisko. Udało mu się zalegalizować swój pobyt w Polsce, gdy urodził się jego syn. Kombo gra w filmach, pracuje jako duchowny w religijnej wspólnocie. – Nie powiedziałbym, że w Polsce jest rasizm. Ja to nazywam brakiem informacji albo brakiem miłości do drugiego człowieka. Przecież niczym się nie różnimy. Tak samo mam dwie nogi, oczy, nos. Tyle że kolor mojej skóry jest brązowy – mówi. Nieraz spotkał się z niemiłymi sytuacjami. – Kiedyś czekałem na przejściu dla pieszych. Obok stała Polka. Ktoś prysnął nam w oczy gazem łzawiącym. Wezwaliśmy karetkę. Dziewczynę wzięli do środka, mnie nie chcieli pomóc – opowiada. Mówi, że wiele problemów jest z wynajmem mieszkań. – Jak się dzwoni, to ogłoszenie jest aktualne, można przyjść, obejrzeć, ale jak stoję w drzwiach, to okazuje się, że jednak ktoś już wynajął...

Co dalej?

Van chce zostać w Polsce, nie wyobraża sobie powrotu do Wietnamu i wciąż wierzy, że odwołanie przyniesie skutek i zdoła zalegalizować swój pobyt. Marzeniem byłoby sprowadzenie do Polski rodziny, ale, jak gorzko przyznaje, z przyczyn prawnych nie wchodzi to w ogóle w grę. Bashir czeka na odpowiedź Urzędu ds. Cudzoziemców. Niezależnie od werdyktu kiedyś wróci do Pakistanu. – Chcę służyć mojemu krajowi, zmieniać pakistańską rzeczywistość – podkreśla. Elmi ma nadzieję, że kiedyś sytuacja w Somalii będzie na tyle dobra, że będzie mógł tam wrócić. Na razie myśli o tym, by jego syn znał swoje korzenie. Chce go uczyć języka somalijskiego i przybliżać kulturę swojego kraju Polakom. Kombo nie wyklucza, że kiedyś wróci do Konga. – Na razie jestem w Polsce. Myślę, że to było przeznaczenie. Ale czasem przychodzi tęsknota i myśl, jakby to było wrócić – mówi. – Z Konga do Polski przeniósłbym uśmiech. Polacy za rzadko się uśmiechają. A macie przecież takie możliwości. Jesteście we własnym kraju, możecie robić, co zechcecie, nie to, co imigranci.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione

Wybuchła strzelanina, więc jak wiele innych osób po prostu wskoczyłem do łodzi do przewozu bydła, która właśnie odpływała od brzegu. Myślałem, że jak skończy się ostrzał, kapitan wrócił do portu. Po jakimś czasie przyszedł do nas powiedzieć, że nie wraca do Somalii, że płyniemy do Dubaju. A ja miałem tylko koszulę, taki materiał obwiązany wokół bioder, jaki nosi się w moim kraju i klucz do mieszkania – opowiada Elmi Abdi, Somalijczyk, który w Polsce mieszka od 16 lat. Od skoku na bydlęcą łódź zaczął tułaczkę po świecie, trochę wbrew własnej woli. – Nie chciałem i nie myślałem o tym, by wyjeżdżać z Somalii – podkreśla. Gdy opuścił swoją afrykańską ojczyznę, był rok 1991, właśnie rozpoczęła się tam wojna domowa. W Bombaju somalijski konsul wyrobił mu i kilkudziesięciu innym osobom z łodzi paszporty. Najpierw pojechał do Syrii, potem do Moskwy, gdzie mieszkał ponad trzy lata. Chciał przedostać się na Zachód. – Do Szwecji, Niemiec czy Holandii, gdzie mieszka wielu Somalijczyków – wspomina Elmi. – Ale na somalijski paszport nikt nie chciał mi dać wizy.

Zdecydował się przedostać do Polski przez zieloną granicę. – To oczywiście kosztowało sporo pieniędzy. Dwa razy nas złapali. W Wilnie odsiedzieliśmy dziewięć miesięcy w więzieniu. Ale powiedziałem sobie: do trzech razy sztuka. Za trzecim się udało. Postanowiłem już nigdzie nie jechać – opowiada. Złożył wniosek o przyznanie mu statusu uchodźcy. Dziewięć miesięcy spędził w jednym z ośrodków dla uchodźców, czekając na rozstrzygnięcie. W końcu się udało, dostał pozwolenie na pobyt w Polsce i komplet dokumentów.

Rekordowa abolicja

Cudzoziemców, którzy z różnych powodów znaleźli się w Polsce, przybywa. Organizacje pozarządowe, które opiekują się imigrantami czy uchodźcami, mają pełne ręce roboty. – Potrzeby są dużo większe niż jeszcze kilka lat temu – mówi Kamila Nocuń z Fundacji dla Somalii, która organizuje dla cudzoziemców porady prawne czy lekcje języka polskiego. – Często mają problemy z wypełnianiem formularzy – a te i dla nas, Polaków, są skomplikowane. Imigranci nie znają swoich praw. Nawet gdy dostaną np. status uchodźcy, to broszury informacyjne o tym, co im przysługuje, są w języku polskim, a to poważna bariera – wylicza.

Odpowiednie wypełnienie formularzy, zgromadzenie niezbędnych dokumentów to dla cudzoziemca spoza UE sprawa zasadnicza. Od tego zależy, jak będzie wyglądało jego życie w naszym kraju, bo wszystko zależy od papierów na legalny pobyt. Dużo mniejszą sztuką jest dostanie się do naszego kraju, trudniej jest sobie w nim poradzić. Bez papierów nie ma życia, trudno o pracę, opiekę zdrowotną, cały czas trzeba się mieć na baczności. Czasem nawet przejście na czerwonym świetle może skończyć się deportacją, gdy patrol policji zechce wylegitymować przechodnia, który jest na bakier z przepisami.

Szansą na zdobycie papierów jest abolicja. Jeszcze do 2 lipca nielegalni imigranci mogą się ubiegać o zalegalizowanie swojego pobytu. Cudzoziemcy muszą udowodnić, że przebywają w naszym kraju co najmniej od pięciu lat. O tym, czy mogą zostać objęci abolicją, decyduje Urząd do spraw Cudzoziemców. (To już trzecia taka abolicja. Zainteresowanie jest ogromne. Według danych MSW ma największy zasięg z dotychczasowych. W sumie złożono 7,8 tys wniosków. Wietnamczyków wciąż jest najwięcej – 1,9 tys  – a Ukraińców wciąż jest o 200 mniej. Pozytywnie rozpatrzono do tej pory 2,2 tys. wniosków, a negatywnie 500. Reszta wniosków czeka na decyzję.

– To duży sukces. Jeżeli ponad 7 tys. osób zdecydowało się ujawnić, to oznacza, że mają oni spore zaufanie do naszego państwa – uważa dr Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami na Uniwersytecie Warszawskim. – Mamy nawet do czynienia ze zjawiskiem turystyki abolicyjnej – mówi Bogna Różyczka z Centrum Pomocy Uchodźcom i Repatriantom Polskiej Akcji Humanitarnej. – W Warszawie w związku z abolicją pojawiło się wielu obcokrajowców, którzy mieszkają w innych krajach UE. Często namówili ich do tego pośrednicyTe osoby nie mają jednak zbyt dużych szans na pozytywne rozpatrzenie wniosku.

Wietnamska opozycjonistka Ton van Anh pomaga imigrantom ze swojego kraju odnaleźć się w Polsce. Jest tłumaczem, psychologiem, jednoosobowym urzędem pomocy społecznej, pomoże „nielegalnemu" w wizycie u lekarza, zorganizuje pieniądze na leczenie, wypełni dokumenty. Sama też miała problemy z pobytem w Polsce. Przed rokiem to jej groziła deportacja, choć mieszka w naszym kraju od 12. roku życia i tu skończyła studia. Ale występuje także przeciw komunistycznym wietnamskim władzom, udziela się w niezależnych mediach dla Wietnamczyków i upomina się o dysydentów, a to się władzom nie podoba. Kiedy skończył się jej wietnamski paszport, usłyszała w ambasadzie, że nowego nie dostanie. Uratowało ją obywatelstwo, które przyznał jej prezydent Bronisław Komorowski. Dalej pomaga Wietnamczykom.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy