Wybuchła strzelanina, więc jak wiele innych osób po prostu wskoczyłem do łodzi do przewozu bydła, która właśnie odpływała od brzegu. Myślałem, że jak skończy się ostrzał, kapitan wrócił do portu. Po jakimś czasie przyszedł do nas powiedzieć, że nie wraca do Somalii, że płyniemy do Dubaju. A ja miałem tylko koszulę, taki materiał obwiązany wokół bioder, jaki nosi się w moim kraju i klucz do mieszkania – opowiada Elmi Abdi, Somalijczyk, który w Polsce mieszka od 16 lat. Od skoku na bydlęcą łódź zaczął tułaczkę po świecie, trochę wbrew własnej woli. – Nie chciałem i nie myślałem o tym, by wyjeżdżać z Somalii – podkreśla. Gdy opuścił swoją afrykańską ojczyznę, był rok 1991, właśnie rozpoczęła się tam wojna domowa. W Bombaju somalijski konsul wyrobił mu i kilkudziesięciu innym osobom z łodzi paszporty. Najpierw pojechał do Syrii, potem do Moskwy, gdzie mieszkał ponad trzy lata. Chciał przedostać się na Zachód. – Do Szwecji, Niemiec czy Holandii, gdzie mieszka wielu Somalijczyków – wspomina Elmi. – Ale na somalijski paszport nikt nie chciał mi dać wizy.
Zdecydował się przedostać do Polski przez zieloną granicę. – To oczywiście kosztowało sporo pieniędzy. Dwa razy nas złapali. W Wilnie odsiedzieliśmy dziewięć miesięcy w więzieniu. Ale powiedziałem sobie: do trzech razy sztuka. Za trzecim się udało. Postanowiłem już nigdzie nie jechać – opowiada. Złożył wniosek o przyznanie mu statusu uchodźcy. Dziewięć miesięcy spędził w jednym z ośrodków dla uchodźców, czekając na rozstrzygnięcie. W końcu się udało, dostał pozwolenie na pobyt w Polsce i komplet dokumentów.
Rekordowa abolicja
Cudzoziemców, którzy z różnych powodów znaleźli się w Polsce, przybywa. Organizacje pozarządowe, które opiekują się imigrantami czy uchodźcami, mają pełne ręce roboty. – Potrzeby są dużo większe niż jeszcze kilka lat temu – mówi Kamila Nocuń z Fundacji dla Somalii, która organizuje dla cudzoziemców porady prawne czy lekcje języka polskiego. – Często mają problemy z wypełnianiem formularzy – a te i dla nas, Polaków, są skomplikowane. Imigranci nie znają swoich praw. Nawet gdy dostaną np. status uchodźcy, to broszury informacyjne o tym, co im przysługuje, są w języku polskim, a to poważna bariera – wylicza.
Odpowiednie wypełnienie formularzy, zgromadzenie niezbędnych dokumentów to dla cudzoziemca spoza UE sprawa zasadnicza. Od tego zależy, jak będzie wyglądało jego życie w naszym kraju, bo wszystko zależy od papierów na legalny pobyt. Dużo mniejszą sztuką jest dostanie się do naszego kraju, trudniej jest sobie w nim poradzić. Bez papierów nie ma życia, trudno o pracę, opiekę zdrowotną, cały czas trzeba się mieć na baczności. Czasem nawet przejście na czerwonym świetle może skończyć się deportacją, gdy patrol policji zechce wylegitymować przechodnia, który jest na bakier z przepisami.
Szansą na zdobycie papierów jest abolicja. Jeszcze do 2 lipca nielegalni imigranci mogą się ubiegać o zalegalizowanie swojego pobytu. Cudzoziemcy muszą udowodnić, że przebywają w naszym kraju co najmniej od pięciu lat. O tym, czy mogą zostać objęci abolicją, decyduje Urząd do spraw Cudzoziemców. (To już trzecia taka abolicja. Zainteresowanie jest ogromne. Według danych MSW ma największy zasięg z dotychczasowych. W sumie złożono 7,8 tys wniosków. Wietnamczyków wciąż jest najwięcej – 1,9 tys – a Ukraińców wciąż jest o 200 mniej. Pozytywnie rozpatrzono do tej pory 2,2 tys. wniosków, a negatywnie 500. Reszta wniosków czeka na decyzję.
– To duży sukces. Jeżeli ponad 7 tys. osób zdecydowało się ujawnić, to oznacza, że mają oni spore zaufanie do naszego państwa – uważa dr Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami na Uniwersytecie Warszawskim. – Mamy nawet do czynienia ze zjawiskiem turystyki abolicyjnej – mówi Bogna Różyczka z Centrum Pomocy Uchodźcom i Repatriantom Polskiej Akcji Humanitarnej. – W Warszawie w związku z abolicją pojawiło się wielu obcokrajowców, którzy mieszkają w innych krajach UE. Często namówili ich do tego pośrednicyTe osoby nie mają jednak zbyt dużych szans na pozytywne rozpatrzenie wniosku.
Wietnamska opozycjonistka Ton van Anh pomaga imigrantom ze swojego kraju odnaleźć się w Polsce. Jest tłumaczem, psychologiem, jednoosobowym urzędem pomocy społecznej, pomoże „nielegalnemu" w wizycie u lekarza, zorganizuje pieniądze na leczenie, wypełni dokumenty. Sama też miała problemy z pobytem w Polsce. Przed rokiem to jej groziła deportacja, choć mieszka w naszym kraju od 12. roku życia i tu skończyła studia. Ale występuje także przeciw komunistycznym wietnamskim władzom, udziela się w niezależnych mediach dla Wietnamczyków i upomina się o dysydentów, a to się władzom nie podoba. Kiedy skończył się jej wietnamski paszport, usłyszała w ambasadzie, że nowego nie dostanie. Uratowało ją obywatelstwo, które przyznał jej prezydent Bronisław Komorowski. Dalej pomaga Wietnamczykom.
Jednym z jej podopiecznych jest 23-letni Van. Zdecydował, że po pięciu latach zalegalizuje swój pobyt w Polsce, złożył wniosek abolicyjny. W zeszłym tygodniu okazało się, że został on odrzucony przez Urząd ds. Cudzoziemców. – Jeszcze się nie poddajemy. – mówi Ton Van Anh. Spotykamy się w Warszawie, w siedzibie Stowarzyszenia Wolnego Słowa, które pomaga Wietnamczykom. W sali obok wolontariuszka prowadzi lekcję języka polskiego.
Powodem odrzucenia podania Vana była m.in. słaba znajomość polskiego. Rzeczywiście, bez tłumaczenia Ton Van Anh nie bylibyśmy w stanie wysłuchać jego historii. Wyjechał z niewielkiej miejscowości w środkowym Wietnamie i podążył szlakiem przetartym przez tysiące innych Wietnamczyków. Najpierw lot z Hanoi do Moskwy, opłacony dzięki zrzutce rodziny, potem podróż samochodem na Ukrainę, a dalej już na piechotę przez zieloną granicę do Polski, a konkretnie do Warszawy. – Nie miałem tu nikogo, miałem za to szczęście – mówi Van. Na Stadionie Dziesięciolecia, na który skierował swoje pierwsze kroki, trafił na Wietnamczyka z tego samego miasteczka. Ten zaopiekował się 18-letnim wtedy Vanem, zaoferował mu dach nad głową i pracę tragarza. Po jakimś czasie Van wyprowadził się do Wólki Kosowskiej, podwarszawskiej miejscowości znanej z wielkich hal handlowych, w których pracuje bardzo wielu Azjatów. Wólka to niemal wietnamskie miasto. Wietnamczycy mają tam swoje segmenty, budują świątynię, mają ośrodek misyjny, w przyszłości ma powstać nawet Centrum Kultury Wietnamskiej.
Van po pięciu latach w Polsce wciąż jest tragarzem. Porusza się jedynie między pracą i mieszkaniem. – Jeżeli nie muszę, to nie wychodzę z domu, bo przecież może się to skończyć deportacją do Wietnamu, której nawet nie chcę sobie wyobrażać – mówi. Nie zna Polski, trudno mówić o jakiejkolwiek integracji czy poznawaniu polskiej kultury. – Żyję w konspiracji – mówi krótko i przyznaje, że nie ma tu nikogo bliskiego. Na nieliczne wyprawy do Warszawy wybiera się taksówką, żeby zminimalizować szansę natknięcia się na policję. Koszt podróży w dwie strony to 100 złotych, co dla zatrudnionego na czarno tragarza jest niemałym wydatkiem. – Muszę jeździć jak milioner – śmieje się.
Jak to się w ogóle stało, że 18-letni chłopak zdecydował się na wyprawę akurat do Polski? – To typowa historia. Van jest katolikiem, a Polska kojarzy się w Wietnamie z Janem Pawłem II i „Solidarnością". Wietnamczykom wydaje się, że jak już dostaną się do Polski, to wszystko będzie jak w bajce. Tak nie jest – mówi Ton Van Anh. Podkreśla, że wielu nielegalnych imigrantów cierpi na swego rodzaju blokadę psychiczną. – Ich strach przed deportacją jest tak wielki, że nie pozwala im wychodzić do ludzi. Proszę sobie wyobrazić, jak to musi ograniczać człowieka.