Tak było w latach: dzwonek odzywał się nawet kilka razy dziennie. Potem przez wiele lat był spokój i od kilku miesięcy znowu się zaczęło, choć na razie na skromniejszą skalę. To, że sytuacja na rynku prac jest zła, pokazują także twarde dane. Bezrobocie rejestrowane przekroczyło w lutym 14 procent, zaś mierzone według kwartalnej metody ankietowej (tzw. BAEL) w czwartym kwartale minionego roku przekroczyło 10 procent, a w grupie wiekowej 15-24 lata aż 27 procent. Czy wrócimy do niechlubnych tradycji z lat 2001-2002, kiedy to bezrobocie wśród młodych przekroczyło 40 procent? Wtedy nie mogli głosować nogami, bo nie byliśmy w strefie Schengen: teraz spakują się i pojadą płacić podatki w innym kraju.
Z punktu widzenia gospodarki większe znaczenie ma stopa zatrudnienia i bezrobocia w grupie 25–34-latków, którą ochrzciłem mianem „pokolenia zemsty Jaruzelskiego". To te bardzo liczne roczniki poczęte w latach stanu wojennego, gdy z powodu braków innych atrakcji i prądu urodziło się dużo dzieci. Określenie to wymyśliłem właśnie w roku 2002, gdy te liczne roczniki wchodziły w dorosłe życie, spotykając się ze stopą bezrobocia rzędu 40 procent. W dekadę znów doświadczają bezrobocia, tym razem jako trzydziestokilkulatki. A przecież to wyjątkowo ważne, żeby ludzie w tym wieku mieli pracę i solidne dochody, bo to pokolenie jest naszą ostatnią szansą na uniknięcie katastrofy demograficznej. Jeżeli zdecydują się na posiadanie dwojga, trojga czy więcej dzieci, jest szansa na pojawienie się kolejnych licznych pokoleń. Jeśli jednak nadal będą tracić pracę i lądować na bezrobociu, to nie ma na to szansy.
Nie ma też co liczyć na dwudziesty stopień zasilania – chociaż energetycy ostrzegają, że to możliwe, bo od lat prawie nie budujemy nowych mocy, a gierkowskie jeszcze elektrownie już niedługo pociągną. Tym razem jednak pokolenie poczęte w socjalistycznych ciemnościach stanu wojennego nie zaryzykuje wielodzietnej rodziny bez bezpieczeństwa finansowego. A potem minie kilka lat, i kobiety tego licznego pokolenia wejdą w wiek podwyższonego ryzyka narodzin z powikłaniami, a co więcej, bezdzietne małżeństwa rzadko decydują się na wiele dzieci, mając powyżej 35 lat...
Niestety, prognozy dla rynku pracy w Polsce są niedobre. Według najnowszej projekcji NBP, w latach 2013-2015 zatrudnienie spadnie o 2-3 procent. Według opracowanego na podstawie badania 750 firm w Polsce raportu firmy Manpower, prognozy zatrudnienia są najgorsze od pięciu lat. Ciekawe, że zdaniem autorów raportu najlepsze prognozy zatrudnienia stoją przed sektorem publicznym. Dowodzi to, że mechanizmy wzrostu efektywności, które powinny zadziałać w trudnych czasach, działają w sektorze prywatnym. Sektor publiczny służy raczej jako miejsce, gdzie można przeczekać trudne czasy. Potwierdzają to dane GUS, według których zatrudnienie w administracji publicznej w pierwszych dziewięciu miesiącach 2012 roku wzrosło o 10 tysięcy osób. I, jak widać, rośnie dalej: albo w administracji, albo w firmach nadzorowanych i obsadzanych przez urzędników.
Skoro jesteśmy skazani na wysokie zatrudnienie w jednostkach sektora publicznego, to może warto wprowadzić pewne modyfikacje reguł zatrudnienia, żeby rodziny „pokolenia zemsty Jaruzelskiego" mogły podjąć decyzje o posiadaniu dwójki i więcej dzieci? Może preferencje przy zatrudnianiu w urzędach powinny mieć zamężne kobiety w wieku sprzyjającym rodzeniu? Praca w urzędzie jest stabilna, urlop macierzyński się należy i po urlopie wraca się na swoje miejsce pracy. A w sektorze prywatnym różnie bywa, kobiety boją się, że urodzenie dziecka może oznaczać utratę posady. Przy urzędach można zorganizować żłobki i przedszkola, żeby kobiety mogły przychodzić do pracy z dziećmi. Oczywiście, będzie sporo wrogów tej propozycji, szczególnie pewnie mężczyźni w wieku zawałowo-viagrowym, których trzeba by zwolnić, żeby zrobić miejsce dla kobiet. Ale za to dostaniemy pochwałę z Brukseli za wdrożenie ekstremalnej wersji polityki genderowej.
Autor jest profesorem i rektorem Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie