Czyżby dlatego, że tą ostatnią rządzi chamstwo, że posługiwanie się za kulisami władzy językiem wolnym od wulgaryzmów jest ich zdaniem dowodem „mięczactwa", że w tym świecie, by przeżyć, trzeba udawać twardzieli? Czy to jest norma? Zarówno w sensie leksykalnym, jak i psychologicznym? Śmiem wątpić.
Spotkałem w swoim życiu wielu polityków o różnej prowenincji. Byli między nimi zarówno ludzie z komunistycznym rodowodem, jak i wychowankowie Tomasza Studnickiego, guru środowiska uniwersyteckiej opozycji Wydziału Prawa UJ, który stał za edukacją i karierami takich ludzi, jak Jan Maria Rokita czy Bartłomiej Sienkiewicz. Wszędzie zdarzały się czarne owce, ale – proszę mi wierzyć – normą językową i w jednym, i drugim świecie, przynajmniej w czasach, które dopiero co przeminęły, była względna kultura słowa. Oczywiście nie jest prawdą, że nie znało się czy nie stosowało wulgaryzmów, te jednak zarezerwowane były do rozmów bardzo intymnych bądź wyjątkowo emocjonalnych, na dodatek od rozmów o polityce, życiu publicznym dzieliła je bariera poufałości rozmówców.
Owszem, czasem się przeklinało, zwykle dla żartu; wtedy każde zastosowanie mocniejszego słowa trzeba było uzasadnić ironią, sarkazmem czy zwykłym żachnięciem się. Ważny do tego był kontekst, mocne słowo musiało być wkomponowane w sens przekazu. Ludzi używających wulgaryzmów jako znaków przystankowych uważało się za postaci podejrzane lub chamowate. Ale bywały i kręgi, gdzie bezwzględną granicę ekspresji języka wyznaczały takie określenia, jak „do jasnej cholery" czy „psiakrew". Tak było na salonach u Mirka Dzielskiego, czyli w kręgach Towarzystwa Przemysłowego, czy w redakcji „Tygodnika Powszechnego". Trudno mi sobie wyobrazić, by w obecności Jerzego Turowicza czy Krzysztofa Kozłowskiego ktoś beztrosko rzucał mięsem. Był jeden uroczy wyjątek. Na wulgaryzmy pozwalał sobie często goszczący w redakcji Leszek Maleszka, ale traktowano go wówczas jako nieszkodliwe kuriozum. Dziś perspektywa nieco się zmieniła.
Alkohol? On zwykle rozwiązywał języki; polszczyzna po alkoholu nabierała dodatkowych rumieńców, stawała się bardziej plastyczna i dosadna. Statystyka „użyć" wulgaryzmów zwykle wzrastała, ale nigdy nie przeradzała się w staccato. Może trudno w to uwierzyć, ale także środowiska studenckie nie epatowały zbytnio brutalnym językiem. Istniało jakieś wewnętrzne przekonanie, że tym się właśnie różnimy od innych, że nie musimy się wspierać idiomatyką z rynsztoka. Bluzgi zostawialiśmy ludziom z przedmieść, kontrkulturom o rodowodzie przestępczym, takim choćby jak legendarni gitowcy.
Nie byliśmy w tym osamotnieni. W sukurs szła literatura. To znów z perspektywy dzisiejszego czytelnika niewyobrażalne, ale literatura zarówno pierwszego, jak i drugiego obiegu w latach 80. właściwie nie niosła większego ładunku wulgaryzmów. Nawet rosyjska. Pamiętam podziemne tłumaczenie książki „Moskwa – Pietuszki" Wieniedikta Jerofiejewa. Łaskawa ręka tłumacza (wydawcy?) wycięła z tekstu książki słynny fragment, kiedy rozwścieczony Wienia przez kilka minut przeklina z taką wirtuozerią, że udaje mu się ani razu nie powtórzyć tego samego słowa. Także polska literatura, nawet ta, która penetrowała ciemne strony rzeczywistości (Tyrmand, Nowakowski), nigdy nie przekraczała granicy nadużywania wulgaryzmów. I tu znów wyjątek. Barwny świat towarzysza Szmaciaka stworzony przez Szpotańskiego. Ten, parodiując (naśladując?) język małomiasteczkowej nomenklatury partyjnej, wprowadza do języka swoich bohaterów wyjątkowo dużo „mięsa". Ma to być ich znak rozpoznawczy. Są synonimem chamstwa, więc im – właśnie im, Szmaciakom – wolno! Rzucają zatem ochłapami z iście poetyckim rozmachem.