Imperium kontratakuje

Odrzucenie sposobu naprawiania Polski, jaki zaproponowało PiS, nie oznacza, że Polacy gremialnie zapragnęli powrotu czasów, zanim Rywin przyszedł do Michnika. Czas rozczarowań i frustracji "warszawki" oraz "krakówka" bynajmniej się nie skończył.

Aktualizacja: 17.11.2007 01:18 Publikacja: 16.11.2007 19:10

Imperium kontratakuje

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta Janusz Kapusta

W kampaniach wyborczych mówi się różne rzeczy i wytrawni obserwatorzy polityki nie zwykli zanadto przejmować się zarówno składanymi wtedy obietnicami, jak i treścią oraz formą wzajemnych ataków. Zwykle jest to teatr – bywa, że politycy przy kamerach obrzucający się jadowitymi obelgami, po ich wyłączeniu, ku wesołości dziennikarzy i telewizyjnego personelu, kontynuują serdeczną pogawędkę, udając się jednym samochodem do kolejnej telewizji, gdzie powtórzą ten sam spektakl.

Polityka ostatnich kilkunastu lat obfituje zresztą w niezwykłe zmiany sojuszy i barw. Spójrzmy choćby na Stefana Niesiołowskiego. U zarania III RP obsadzonego przez michnikowszczyznę w roli diabła wcielonego, uosabiającego grożące nam jakoby państwo katolickich ajatollahów, stosów i nietolerancji; nie było wtedy w mediach końca kpinom z jego jajowatej głowy i oszołomskiego spojrzenia.

W roku 2001, wówczas poważnie brany pod uwagę jako kandydat na listę wyborczą PiS, nazywał on Platformę Obywatelską "tworem, który spaja jedynie cynizm, hipokryzja i konformizm", "elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny" oraz "nowym wydaniem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO", i przestrzegał, że liberałowie "nie mają żadnych, najmniejszych kwalifikacji ekonomicznych i nigdy w żadnej koalicji – gdyby do takiej kiedykolwiek doszło – nie mogą obejmować resortów ekonomicznych, bo zrujnują kraj". Któż wówczas mógłby przypuszczać, że za kilka lat ta sama łatwość miotania obelg – tylko rozsądniej, z punktu widzenia kariery, ukierunkowanych – uczyni Niesiołowskiego ulubieńcem michnikowszczyzny i wicemarszałkiem Sejmu właśnie z ramienia Platformy.

A przecież nie jest to przypadek odosobniony. Lech Wałęsa jest teraz ogłaszany bezcennym skarbem Polski i obrońcą demokracji przez te właśnie środowiska, dla których był dyktatorem oraz – w najuprzejmiejszej wersji – "przyśpieszaczem z siekierą". Przedziwne metamorfozy przechodził Andrzej Lepper, w zależności od tego, kto widział w nim potencjalnego sojusznika – dla Jarosława Kaczyńskiego z "wycieraczki postkomunistów" zmienił się w sprzymierzeńca w zaprowadzaniu moralnej rewolucji. Także Lepperowi ostre słowa, jakie miotał na Kaczyńskiego, nie przeszkodziły w późniejszej z nim współpracy, podobnie jak z kolei Kaczyński w pewnym momencie zmienił diametralnie (i z wzajemnością) zdanie o ojcu Rydzyku.

Łatwość, z jaką politykom przychodzą podobne wolty, każe ich ujadanie lekceważyć i puszczać mimo uszu. Ostatnie wydarzenia pokazują, że nie zawsze słusznie. Nie dla wszystkich wezwania do bezpardonowej wojny są tylko polityką – istnieją środowiska i osoby, dla których nienawiść i chęć całkowitego zniszczenia wroga jest szczera i dogłębna, a rzucone w kampanii przez Radosława Sikorskiego hasło, iż PiS to wataha, którą trzeba dorżnąć", nie stanowi retorycznej przesady, ale wytyczną.

Przy czym wrogiem do "dorżnięcia" nie jest tu wąsko rozumiana formacja polityczna, kierowana przez Jarosława Kaczyńskiego, ale arbitralną decyzją salonowych mędrców przeszeregowane do niej całe środowisko intelektualne i kulturalne odrzucające przywództwo michnikowszczyzny. Można powiedzieć, że do "dorżnięcia" jest wszystko, co pochodzi spoza salonu, a tym samym trąci prawicowością, ciasnym katolicyzmem i demonami nacjonalizmu.

Czy nie ma w tej konstatacji przesady? Niech czytelnik sądzi sam, ważąc część tylko zdarzeń z dwóch zaledwie powyborczych tygodni.

Z jednej strony, wbrew obietnicom Donalda Tuska z kampanii, że diametralnie zmieni styl działania i złożonej już po desygnowaniu na premiera deklaracji "skończył się czas politycznych wojen", widać w PO wyraźne dążenie do zadania pokonanym jak największych strat.

Grożenie utratą mandatu Antoniemu Macierewiczowi można było jeszcze zrozumieć – kontrola nad służbami specjalnymi i dostęp do papierów z weryfikacji WSI to sprawy wystarczająco istotne, by uzasadniać podobne działania.

Ale atak na osoby społecznie doradzające prezydentowi oraz na dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego trudno wytłumaczyć pobudkami innymi niż bardzo niskie. Żadnych wątpliwości nie pozostawia sposób rozegrania sprawy: rzucone publicznie z wyżyn marszałkowskiej władzy ultimatum, by do określonej godziny poseł zastosował się, inaczej zostanie mu wygaszony mandat. Tam, gdzie istotnie chodzi o wątpliwości konstytucyjne, a nie o zniszczenie przeciwnika, nie postępuje się w taki sposób.

Podobnie trudno znaleźć sens publicznego upokarzania przez PO senatora Romaszewskiego. Na zdrowy rozum Romaszewski, człowiek niesterowalny i związany z PiS bardzo słabo, powinien być dla PO w prezydium senatu znacznie bardziej do przyjęcia niż ktoś z "pierwszej kadrowej" Kaczyńskiego. Argumenty, że wicemarszałkiem Izby powinien być ktoś mniej konfliktowy wobec równoległego wysunięcia do analogicznego stanowiska w Sejmie Niesiołowskiego, brzmią wręcz groteskowo. Znowu więc trzeba tu się dopatrywać realizacji strategii niszczenia za wszelką cenę tych, którzy zaleźli zwycięzcom za skórę boleśnie ostrą krytyką.

Można uznać, że Platforma nie odpowiada za gorliwość, z jaką niektóre osoby pragną dziś zamanifestować jej gotowość służby. Wspomnijmy tylko prokuratorów, którzy zbuntowali się przeciwko politycznemu sterowaniu śledztwami przez Kaczyńskiego po przegraniu przez niego wyborów (ten nagły przypływ odwagi wykpiony został nawet przez "Politykę") oraz decyzję młodego sędziego, który zarządził aresztowanie redaktora naczelnego "Gazety Polskiej".

Nieco inaczej jest w wypadku "odzyskiwania" MSZ, gdzie, jak wręcz z dumą ogłosiła parę dni po wyborach "Gazeta Wyborcza", od wielu miesięcy już istniał zakonspirowany zespół przygotowujący w porozumieniu z politykami PO listę proskrypcyjną mającą służyć jak najsprawniejszej "defotygizacji" tego resortu.

Tę niespotykaną w cywilizowanych krajach formę organizowania się urzędników państwowych przeciwko swym demokratycznie wyłonionym zwierzchnikom potępił nawet Władysław Bartoszewski, zresztą w sposób godny arbitra orzekającego o przyzwoitości i moralności – stwierdzeniem, że takie rzeczy można robić, ale nie wolno się do nich przyznawać.

W sprawie zarządzonego aresztowania redaktora Tomasza Sakiewicza w procesie wytoczonym mu przez TVN i Milana Suboticia (jakkolwiek nie ulega kwestii, że "Gazeta Polska" napisała świętą prawdę. Subotić naprawdę był tajnym współpracownikiem służb wojskowych PRL) charakterystyczne jest zachowanie m.in. profesorów Zolla i Hołdy.

Obaj za czasów Ziobry pełniący role dyżurnych autorytetów od protestowania przeciwko nadmiernemu ich zdaniem szafowaniu środkami zapobiegawczymi i represjami, w tym przypadku zdobyli się jedynie na publiczne pouczanie redaktora Sakiewicza, że jak sąd każe się stawić, to trzeba rzucać wszystko, wracać na gwałt z zagranicy i się stawiać, a nie przysyłać usprawiedliwienie. Przypomnijmy, że pierwszy z wymienionych upor-czywie był przez "Gazetę Wyborczą" i zaprzyjaźnione z nią media wciskany Tuskowi jako najlepszy z możliwych kandydat na ministra sprawiedliwości.

Niemal nazajutrz po ogłoszeniu zwycięstwa politycy PO zaczęli zapowiadać rychłe przejęcie mediów publicznych. Zdając sobie sprawę, że w sposób zgodny z prawem zrobić tego niepodobne, nie ukrywali oni, że w celu wykopania z TVP i Polskiego Radia ludzi PiS zamierzają zmienić ustawę. Wyjaśnienie poseł Śledzińskiej–Katarasińskiej, że owszem, PO zrobi to samo, za co krytykowała PiS, Samoobronę i LPR, ale tamci robili to po to, by media publiczne zawłaszczyć, a nowa władza chce je oddać ludziom, zabrzmiało dziwnie orwellowsko.

Tomasz Lis, którego męczeństwo w związku z odsunięciem od kierowania programami informacyjnymi Polsatu sam Donald Tusk podał (obok przesłuchiwania wolontariuszy partii) jako przykład prześladowania "ludzi Platformy", już się przymierzał do stanowiska redaktora naczelnego "Dziennika", choć w swej karierze bodaj nigdy nie pracował w gazecie ani czasopiśmie. Zmiana nie doszła do skutku wobec zdecydowanego sprzeciwu większości zespołu.

Nie dałbym jednak głowy, czy ten zasłużony dla nowej władzy lider opinii nie jest nadal kandydatem do podobnych stanowisk. Trudno nie być zaniepokojonym reakcją kandydata (wówczas) na ministra skarbu Aleksandra Grada na informacje o przygotowywanej przez ten resort sprzedaży mniejszościowego pakietu udziałów w "Rzeczpospolitej". Grad nazwał taki pomysł "niebywałym skandalem na skalę europejską" i ogłosił że "trzeba bić na alarm".

Zatrzymajmy się tu na chwilę. Na czym polegać miał ten niebywały skandal? Platforma, partia de nomine liberalna, wielokrotnie krytykowała PiS za to, że za mało prywatyzuje. Wielokrotnie też odżegnywała się od chęci wywierania nacisków na niezależne media. Biorąc to za dobrą monetę, należałoby się spodziewać, że sprzedaż resztówki w PPW Rzeczpospolita pan Grad skwituje stwierdzeniem "lepiej późno niż wcale".

Tymczasem, najwyraźniej, perspektywa pozbawienia jego partii instrumentu umożliwiającego wywieranie na większościowego udziałowca nacisków, których jakoby wywierać nie zamierza, najwyraźniej go rozjuszyła. I znów pojawiły się orwellowskie wyjaśnienia, że kandydatem na ministra powoduje wyłącznie troska o zapewnienie gazecie możliwości stabilnego rozwoju. Biorąc pod uwagę, że w obecnym kształcie gazeta pierwszy raz od śmierci Dariusza Fikusa zaczęła się rozwijać, zamiast tracić, troska to zupełnie zbędna.

Przeciwko mediom pozasalonowym rozpętywano świadomie niezwykle ostre emocje. Szczególnie podatni na to, co stwierdzam z wielką przykrością, okazali się ludzie, którzy w swoich życiorysach maja piękne karty sprzeciwem wobec reżimu peerelowskiego.

Ogłoszenie Jarosława Kaczyńskiego nowym Gomułką, a wszystkich, którzy odmawiają jednoznacznego opowiedzenia się przeciwko niemu, utożsamienie z propagandą PRL okazało się skutecznym sposobem zapanowania nad emocjami zasłużonych staruszków. Okrzyk pewnego profesora do wieloletniego przyjaciela, który zadeklarował gotowość złożenia oświadczenia lustracyjnego – "zrywam z tobą znajomość, jesteś pisowską szmatą!" – nie był, niestety, odosobnionym przypadkiem szaleństwa. Ostatnie dwa lata obfitowały w podobne manifestacje, by wspomnieć tylko skrajnie nieuprzejmą napaść na naszą redakcyjną koleżankę profesora Winieckiego.

Przykładów podobnego politycznego zacietrzewienia moż-na by podać wiele, gdyby nie fakt, że ofiary tej swoistej nagonki na "reżimowców", atakowane nagle najgrubszymi obelgami przez wieloletnich przyjaciół, z reguły nie chcą o nich publicznie opowiadać, tłumacząc kompromitujące zachowania podeszłym wiekiem albo podatnością na propagandę michnikowszczyzny.

Charakterystyczne są jednak dwa bardzo podobne wypadki, jakie miały ostatnio miejsce. Pierwszy dotyczy przyznawanej pod patronatem "Rzeczpospolitej" nagrody im. Jerzego Giedroycia. Gazeta nie ma na nią najmniejszego wpływu, udziela jedynie wsparcia medialnego i technicznego. Mimo to nagroda stała się obiektem ataku ze strony Władysława Bartoszewskiego (oczywiście przy nagłośnieniu "Wyborczej"), najwyraźniej rozjuszonego faktem, iż "Rzeczpospolita" jako jedyna pozwoliła sobie na zwrócenie mu uwagi – w słowach godnych i oględnych – iż nawet tak piękna przeszłość, za jaką jest czczony, nie daje nikomu prawa do nazywania politycznych przeciwników "dewiantami".

Bartoszewski, składając demonstracyjnie dymisję z kapituły, zapewne się spodziewał, iż pod jego wpływem podobnie zachowają się pozostali jej członkowie, a przyznanie w tym roku nagrody uda się udaremnić. A kiedy przeważył wśród nich pogląd, że nie warto niszczyć przedsięwzięcia upamiętniającego Redaktora w imię czyichś osobistych idiosynkrazji, naciskał na laureata, aby odmówił przyjęcia wyróżnienia.

Niemal identyczny był sposób, w jaki salon postanowił zniszczyć nagrodę Kisiela. Tu również patronujące nagrodzie "Wprost" nie wywierało na przyznawanie nagrody żadnego wpływu, choć ma do tego prawo udzielone mu przez samego Stefana Kisielewskiego.

Kamieniem obrazy okazał się sam patronat politycznie niepoprawnego, "reżimowego" pisma. Jak niewiele dbają inspiratorzy tego buntu o dziedzictwo Mistrza, dowodem fakt, iż główny organizator akcji Tomasz Wołek do nagrody forsował Jacka Żakowskiego, który wyznał, że na LiD głosował z zaciśniętymi zębami, bo postkomuniści "zanadto skręcili w liberalizm". Trudno doprawdy o przykład publicysty bardziej odległego ideom, którym całe życie poświęcił Kisielewski.

Obie sprawy wydają się mieć wspólny mianownik – u ich podłoża leży chęć powrotu do czasów opiniotwórczego monopolu, kiedy istniała tylko jedna jedynie słuszna wykładnia, jedyne towarzystwo godne uznania, a poza nimi jedynie "bydło", ciemnogród i czarna sotnia. Oczywiste, że wszyscy wielcy zmarli z zasady stanowią wyłączną własność jedynego salonu, nawet jeśli za życia sami wybrali "ciemnogród" i wyszli, trzaskając drzwiami, jak zrobili to Zbigniew Herbert czy Stefan Kisielewski.

Dostrzegam w tej swoistej rekonkwiście michnikowszczyzny swoisty instynkt zemsty środowiska, które przez ostatnie lata żyło w głębokiej frustracji, że będąc słuszne i najmądrzejsze, jest zarazem niesłuchane przez ogół Polaków. Wynik wyborów zinterpretowało ono jako cofnięcie zegara o kilkanaście lat – jako powtórkę z obalenia rządu Olszewskiego, kiedy to niezagrożona na swoich pozycjach michnikowszczyzna ogłosiła, że "to wszystko było jak koszmarny sen", ale teraz wszystko wraca na swoje miejsce, oszołomy zostały rozgromione do cna (niedobitkami zajmie się pułkownik Lesiak i "nieznani sprawcy").

Ujmując rzecz delikatnie, jest to daleko idąca nadinterpretacja tego, co naprawdę zdarzyło się przy urnach wyborczych. Odrzucenie sposobu naprawiania Polski, jaki zaproponowało PiS, bynajmniej nie oznacza, że Polacy gremialnie zapragnęli powrotu czasów, zanim Rywin przyszedł do Michnika, niszcząc tak świetną przez wiele lat symbiozę elit "z obu stron historycznego podziału". Idę o zakład, że czas rozczarowań i frustracji warszawki oraz krakówka bynajmniej się nie skończył.

W kampaniach wyborczych mówi się różne rzeczy i wytrawni obserwatorzy polityki nie zwykli zanadto przejmować się zarówno składanymi wtedy obietnicami, jak i treścią oraz formą wzajemnych ataków. Zwykle jest to teatr – bywa, że politycy przy kamerach obrzucający się jadowitymi obelgami, po ich wyłączeniu, ku wesołości dziennikarzy i telewizyjnego personelu, kontynuują serdeczną pogawędkę, udając się jednym samochodem do kolejnej telewizji, gdzie powtórzą ten sam spektakl.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą