Powieść „Dolina nicości” utrwala mit założycielski III Rzeczypospolitej, jako tworu ludzi rozumnych – wbrew woli autora. Bronisław Wildstein nie daje alternatywy politycznej ani metafizycznej dla ugody z ubecją. Pozostaje oburzenie i współczucie dla ofiar. Czytelnik zaczyna się bać nie tylko o losy kraju, lecz także o siebie. „Oni” dalej wszystko mogą, jeśli zachowają pozory. Taki warunek stawia im bohater opozycji antykomunistycznej, a dzisiaj inżynier wielkiego zaprzaństwa i gwarant układu. Powieść może mieć podobny skutek jak lista Wildsteina. Jest książką z kluczem, zaś klucz tak dobrze pasuje do zamka, że każdy może otworzyć drzwi za kulisy i krzyknąć ze zgrozy.
Popieram publicystę, ale zdradzam pisarza, bo widzę, że nie wykonał planu arcydzieła. Chce sfabularyzować teologię zdrady, jednak – sądząc z powieści – należy do teologów małowiernych. Nie spotkał się z żywym Bogiem „Abrahama, Dawida, Jakuba” ani z Chrystusem. Walczy o rząd dusz formami religijnymi, lecz nie umie ich wypełnić treścią. Sam tytuł książki wyznaje niewiarę. Nasza dolina nie jest ciemna, jak w 23. psalmie Dawida, a pusta.
Rzuca się w oczy brak antagonisty. Co należało robić w 1989 roku? Wiedział to protagonista Michał Bogatyrowicz, twórca kompromisu z komunistami, patron esbeków i redaktor najważniejszej gazety w kraju. Gmach redakcji jest szklaną menażerią skupiającą „towarzystwo” pamiętne z afery Rywina, gdzie króluje jako samiec alfa. Nie ma godnego siebie przeciwnika. To wymowne przeoczenie, bo w rzeczywistości ma antagonistę. Niechby w powieści nazywali się Romulus i Remus, głosząc alternatywę dla Bogatyrowicza. Niechby mieli za narzędzie działania dużą partię i do pomocy radio katolickie. Co szkodziło wprowadzić ich do akcji? Albo autor uważa ich idee za błahe, albo nie znosi silniejszych od siebie sprzymierzeńców. Mimowolnie przyznaje rację Bogatyrowiczowi, którego skądinąd chce skompromitować. Skoro nie ma alternatywy dla jego projektu Polski, to musi być, jak jest.
Antagonistą zaprzańca jest nieobecny wprost demaskator Wildstein. Nie umieścił w fabule podobnej sobie postaci, unikając porównania losów. Menażeria Bogatyrowicza stoi bowiem na solidnym gruncie. To cele więzienne, gdzie spędził wiele lat za walkę z komuną. Bez legendy kajdaniarskiej jego siła byłaby znikoma. Autor nie ma takiej legendy, a nie chce braku stawiać nam przed oczy.
Zdaniem Wildsteina transformację ustrojową wymyśliła i wykonała esbecja, wykorzystując entuzjazm mas kontrolowany przez agentów. Jednak nie wyciąga wniosku, że nader bystry Bogatyrowicz musiał podejrzewać, czy aby strażnicy nie hodują go na bohatera. Tym unikiem pozbawił się najciekawszego wątku – przemiany bohatera w szulera. Literatura jest wielka, gdy demistyfikuje albo przeciwnie – mit tworzy. Nie może być nieśmiała: trochę demaskatorska, a trochę mityczna. (Uwaga! Oceniam fikcję literacką, a nie realny pierwowzór Bogatyrowicza, na którego temat nie mam dostatecznej wiedzy).