[b]A czy miał pan kiedyś bezpośredni kontakt z wrogiem?[/b]
To było na Czerniakowskiej, róg Bartyckiej, gdzie zdobywaliśmy klasztor. Podszedłem do jednego z budynków od tyłu. Nie byłem pewny, czy są już w nim nasi, czy też jeszcze Niemcy. Znajdowała się tam budowa więc ukryłem się — jak to się mówiło przed wojną — za kozłem cegieł. Nagle ktoś wychodzi na zewnątrz. Rzecz dzieje się w nocy, widoczność słaba. Krzyczę: „podaj hasło! ”. On coś tam zaczął mruczeć pod nosem. Aha bratku, myślę sobie, tu cię mam. I znowu wołam o hasło. Wtedy on nie wytrzymał i wystrzelił. Byłem już pewien, że to Niemiec. Odpowiedziałem ogniem. Trafiłem i unieszczęśliwiłem go na całe życie. Podobno trafiłem w kroczę.
[b]Prowadziliście walki na terenie całego Mokotowa: Woronicza, Dolna, Czerniakowska.[/b]
Pluton IV, w którym walczyłem, był używany jako zapchajdziura. Przerzucali nas wszędzie, gdzie były kłopoty, byliśmy ludźmi od czarnej roboty. Inni żołnierze nazywali nas z tego powodu „zakapiorami”. Momentami znajdowaliśmy się w dramatycznej sytuacji, ale nigdy nie traciliśmy kurażu. Pamiętam jak kiedyś przebiegaliśmy przez ulicę pod silnym ostrzałem broni maszynowej. Trzeba było poczekać na przerwę między seriami i lecieć, ile sił w nogach. Jeden kolega źle wymierzył i gdy biegł kule odbijały się od bruku pod jego nogami. Za każdym razem głośno krzyczał „A chuja! A chuja! ”. Choć sytuacja była niebezpieczna, widząc to, zwijaliśmy się ze śmiechu.
[b]Czyli nie zawsze podczas powstania było śmiertelnie poważnie?[/b]
O nie. Śmieliśmy się bardzo często, bo i dochodziło do wielu komicznych sytuacji. Któregoś dnia próbowaliśmy się przebić przez pole chronione przez niemiecką placówkę. Dopiero potem, oglądając sowieckie filmy wojenne, dowiedziałem się, że jak się w nocy atakuje to trzeba lecieć kupą. Dowódca musi iść ze swoimi ludźmi, bo jak ich zostawi w krzakach, to oni za żadne skarby z tych krzaków nie wylezą. Wtedy jednak tego nie wiedziałem i poleciałem do przodu sam. Moja tyraliera, pomimo nawoływań, nie ruszyła. Słyszałem tylko jak dowódca kompanii krzyczał „»Żagiel«, do przodu! ”. Na domiar złego dowódca, widząc, że ktoś kręci się z przodu, wziął mnie za Niemca i rzucił we mnie granatem. Padłem na ziemię, doszło do eksplozji i po chwili znowu słyszę: „»Żagiel«, dlaczego nie atakujecie!? ”. „Najpierw przestań we mnie rzucać granatami!” — odkrzyknąłem.
[b]W oficjalnej, nieco upiększonej, wersji historii o podobnych sytuacjach raczej się nie mówi.[/b]
Ale my byliśmy normalnymi ludźmi z krwi i kości. Nie wolno zapominać, że powstanie trwało dwa miesiące i nie składało się tylko i wyłącznie z heroicznej walki. Był czas i na żarty i na miłość, czasami nawet na nieco alkoholu. Nie można było przecież non stop żyć w bojowym napięciu. Trzeba było się rozładować. Wojna jest wielką tragedią, ale to także wielka męska przygoda. W szeregach powstańczych byli zaś różni ludzie. Na przykład u nas służył drobny złodziejaszek „Perełka”, którego wyzwoliliśmy, rozbijając niemiecki areszt. Ależ my z nim mieliśmy później skaranie boskie!
[b]Na przykład?[/b]
Raz stacjonowaliśmy w mieszkaniu majora Wojska Polskiego, który nie poszedł do powstania. Ten oficer miał na regale pamiątkowy zestaw złotych sztućców. Jakieś widelczyki, łyżki, mała łyżeczka. W pewnym momencie ten major do mnie przylatuje i wrzeszczy: „Cóż to za skandal! Polscy żołnierze kradną! Hańba!”. Zestaw oczywiście zginął.
[b]„Perełka”?[/b]
A któż by inny? Od razu wiedziałem, że to jego sprawka. Buchnął to i porozdawał wszystkie sztućce kolegom. Zebrałem więc wszystkich, którzy byli w tym mieszkaniu i mówię, że jak za pół godziny sztućce się nie znajdą — rozstrzelam winnych. Patrzyłem przy tym na „Perełkę” i on wiedział, że nie żartuję, bo zawsze dotrzymywałem słowa. I rzeczywiście wszystko szybko się znalazło. A właściwie prawie wszystko. Brakowało najmniejszej łyżeczki. „Gdzie łyżeczka” — pytam. Oni patrzą po sobie, wreszcie jeden mówi: „Na łyżeczkę, będzie pan musiał parę dni poczekać. ” Dlaczego? „»Perełka« ze strachu połknął”. (śmiech)
[b]Rzeczywiście nietypowa historia.[/b]
Albo coś takiego: podczas zdobywania wspomnianego klasztoru w środku budynku panował straszny zamęt. W korytarzu wbiegło nagle na siebie dwóch chłopaków. Stanęli twarzą twarz. Obaj mieli odbezpieczone pistolety maszynowe. Problem tylko w tym, że jeden był Polakiem, a drugi Niemcem. I co? Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, odwrócili się plecami i pobiegli w dwie różne strony. Żaden nie miał odwagi pierwszy nacisnąć na spust, żaden nie chciał umierać.
[b]Czy powstanie było rycerską bitwą?[/b]
Tego, niestety, nie da się o nim powiedzieć. Niemcy nie dawali nam pardonu. Rozstrzelali na przykład wszystkich naszych chłopaków, którzy wyszli na Dworkowej z kanału. Na Mokotowie miało miejsce wiele masakr ludności cywilnej, grabieży, gwałtów i podpaleń. Już podczas walk słyszeliśmy o przypadkach pędzenia kobiet przed czołgami w charakterze żywych tarcz. To była paskudna bitwa.
[b]Chciałbym zapytać o niezwykle drażliwą sprawę, o której weterani powstania nie lubią mówić. Czy zdarzały się nieczyste zagrania z naszej strony?[/b]
Uchylę się od odpowiedzi na to pytanie.
[b]Pozwoli pan, jednak, że zapytam: czy na Mokotowie doszło do przypadku rozstrzelania jeńców?[/b]
Doszło.
[b]Spontaniczna chęć odwetu?[/b]
Nie, rozkaz.
[b]To gorzej.[/b]
Po tym, co ludzie przeszli podczas okupacji, po tych wszystkich upokorzeniach, nie wiem, czy znalazłby się w całym pułku żołnierz, który by odmówił wykonania takiego rozkazu. Ci młodzi chłopcy przez lata bezradnie patrzyli na egzekucje na ulicach, na łapanki gestapo, mordowanie ich rodaków. Poczucie krzywdy, chęć wyrównania rachunków były olbrzymie. Proszę pamiętać, z kim walczyliśmy. Nigdy nie potępiłbym żadnego powstańca za coś takiego.
[b]Z jakich formacji byli ci jeńcy?[/b]
Głównie SS-mani. I warto wspomnieć, że w obliczu śmierci zachowywali się niegodnie. Wszystko to stało się zresztą pierwszego dnia. Nie było jeszcze wówczas wiadomo, co zrobić z jeńcami. Panował chaos. Dopiero potem pojawiła się żandarmeria, która się nimi zajmowała. Podczas późniejszych dni powstania jedyne nieprzyjemności, jakie mogły spotkać jeńców, to gorsze racje żywnościowe. Może raz wspomniany „Perełka” razem z karabinem zabrał jakiemuś pojmanemu zegarek. Słyszałem również o przypadkach, gdy kilku żołnierzy dokuczało jeńcom, przez co później po kapitulacji musieli się ukrywać, gdyż byli przez Niemców poszukiwani. Nie było to jednak nic poważnego.
[b]Wróćmy do rozmowy o żołnierskim szczęściu. W końcu się ono od pana odwróciło. Został pan ranny.[/b]
Bo ja wiem, mogło się skończyć znacznie gorzej. To było w przeddzień kapitulacji Mokotowa, 26 września. Walczyliśmy w alejach Ujazdowskich artyleria zaczęła bić po naszych pozycjach, kilku chłopaków nie wytrzymało i zaczęli uciekać. Wyskoczyłem na nich z pistoletem i krzyknąłem, że jeżeli natychmiast nie wrócą, będę strzelał. W tym samym momencie nadleciał pocisk.
Ich zabił, a ja zostałem ciężko ranny. Odłamki szrapnela poszarpały mi plecy i nogi. Tak skończyło się dla mnie wojowanie. Ale przecież po 66 latach siedzę tutaj z panem i rozmawiam, więc chyba nie było tak źle.
[b]Rzeczywiście, co najmniej kilka razy, otarł się pan o śmierć, ale za każdym razem się panu udało.[/b]
Tak, to fenomen, nad którym wielokrotnie się zastanawiałem i nigdy nie znalazłem dobrego wytłumaczenia. Wojna to koszmar, w którym na każdym kroku czyha śmiertelne niebezpieczeństwo. Świszczą kule, wybuchają granaty i pociski. Wydawałoby się, że człowiek nie ma szans tego przeżyć. A jednak jakoś się udaje. Pamiętam, jak pierwszego dnia powstania stałem w bramie w pobliżu niemieckich pozycji. Zawołałem kolegę i patrzyłem jak do mnie idzie, gdy nagle padł strzał. Chłopak dostał w głowę, miał cały oczodół we krwi, ale szedł dalej. Wciągnąłem go do bramy i okazało się, że miał na nosie okulary. Kula szła prosto w skroń, ale zrykoszetowała na oprawce i kolega pokaleczył się tylko rozbitymi szkłami.
[b]Kolejny szczęściarz.[/b]
Na początku też tak myślałem. Ranny poszedł na powstańczą kwaterę, gdzie opatrzono mu oko. Okazało się, że rana jest niegroźna i miał zaraz wrócić na ulicę. Niestety, ktoś położył na stole pistolet maszynowy „błyskawica”, a inny żołnierz niechcący go strącił. W broni tej zabezpieczenie było bardzo marne i po upadku na podłogę „błyskawica” zaczęła sama strzelać na wszystkie strony. Pociski przestrzeliły mojemu koledze nogi. Trafił do szpitala, i gdy znowu go już trochę podleczyli, na budynek, w którym leżał, spadła niemiecka bomba. Zginął na miejscu. I jak to logicznie wytłumaczyć? Dlaczego ja wyszedłem cało z tylu opresji, a dlaczego jego dotknęła cała seria nieszczęść? Dlaczego to ja żyję i z panem rozmawiam, dlaczego to nie on siedzi na moim miejscu? Tego nie da się w żaden sposób wytłumaczyć. To po prostu kwestia żołnierskiego szczęścia lub żołnierskiego pecha.
[ramka]
[b]major Zdzisław Piłatowicz[/b]
Rocznik 1921. Żołnierz Armii Krajowej pseudonim Żagiel. Weteran Powstania Warszawskiego, w którym walczył w szeregach pułku „Baszta”. Podczas bitwy wykazał się odwagą, za którą został odznaczony orderem Virtuti Militari. Ranny w powstaniu trafił do szpitala w Grójcu, skąd udało mu się uciec. Jest prezesem zarządu Klubu Kawalerów Orderu Wojennego Virtuti Miltari. Mieszka w Warszawie. [/ramka]