Zakapior z Powstania Warszawskiego

Z mjr. Zdzisławem Piłatowiczem „Żaglem” rozmawia Piotr Zychowicz

Publikacja: 30.07.2010 16:32

Zakapior z Powstania Warszawskiego

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

[b]Rz: Co to jest żołnierskie szczęście?[/b]

[b]Mjr. Zdzisław Piłatowicz:[/b] Opowiem panu pewną historię. Na samym początku mojej służby w konspiracji dostaliśmy cynk, że na warszawskim Cmentarzu Bródnowskim leży zakopana amunicja. Mieliśmy ją przewieźć na Żoliborz na plac Inwalidów. Wzięliśmy więc duży worek i pojechaliśmy na Bródno tramwajem. Niestety, na miejscu się okazało, że część pudełek od amunicji zamokła i się rozsypała. Musieliśmy więc wrzucić pociski luzem. Wsiadamy z powrotem do tramwaju, stawiamy worek na pomoście i ze zgrozą widzimy, że przez oczka w materiale powyłaziły czubki pocisków.

[b]Co na to inni pasażerowie?[/b]

Zdębieli. Kolega nie stracił jednak rezonu, pochylił się i zaczął wpychać palcami te naboje z powrotem. I w tym samym momencie zza pazuchy wypadł mu na podłogę pistolet! W całym tramwaju rozległ się straszny huk. Pasażerowie wpadli w panikę. Młodsi wyskoczyli od razu, starsi wysiedli na najbliższym przystanku. Zatłoczony pojazd w minutę opustoszał. Zostaliśmy w wagonie sami. Szanse na to, żeby w warszawskim tramwaju nie było żadnego szpicla były niewielkie, a jednak – nikt nas nie wydał. Motorniczy zorientował się w sytuacji, ruszył z kopyta i nie zatrzymując się na przystankach dowiózł nas do celu.

[b]Rzeczywiście, mieliście trochę szczęścia.[/b]

Myślę, że nawet sporo. Szczęście towarzyszyło mi zresztą przez całą wojnę. Przed 1939 rokiem zacząłem pracować wraz z ojcem w Państwowej Fabryce Sprawdzianów działającej na potrzeby wojska. We wrześniu ewakuowano nas wraz z innymi robotnikami na Wschód. Trafiliśmy w okolice Lwowa, gdzie nasz skład zatrzymała skomunizowana ukraińska banda. Maszynista ruszył gwałtownie, a następnie natychmiast zahamował. Wagony zaczęły z potwornym hukiem o siebie walić. Ukraińcy myśleli, że w składzie jest artyleria, która otworzyła ogień. Gdyby pan widział jak zwiewali! (śmiech)

[b]Bolszewików spotkaliście?[/b]

Tak, już we Lwowie, gdzie przejęli nasz pociąg. Wyprowadzili wszystkich i patrzyli na ręce. Spracowane – znaczy, że robotnik. Gładkie – znaczy, że burżuj i do paki. Ale my, ponieważ od wielu dni jechaliśmy pociągiem i przenosiliśmy rozmaite skrzynki ze sprzętem, wszyscy mieliśmy brudne, podrapane dłonie. Nawet oficerowie z naszej eskorty.

W taki sposób się uratowaliśmy. Gdyby nie to, że byłem taki upaprany, pewnie skończyłbym na Syberii.

[b]Wróciliście do Warszawy?[/b]

Tak. I znów pracowałem w fabryce, którą Niemcy uruchomili. Wkrótce na Żoliborzu, gdzie mieszkaliśmy, doszło do wielkiej obławy. Aresztowano wszystkich młodych ludzi i zabrano do koszar na Szwoleżerów. Zaczęto robić listy wywozowe do Auschwitz. Mój ojciec narobił jednak w fabryce rabanu, że bez powodu aresztują uczciwych robotników. Kierownictwo interweniowało na gestapo i mnie wypuścili. Zamiast transportu do Auschwitz dostałem tylko kopniaka w siedzenie na odchodnym. Pomyślałem sobie wtedy, że kiedyś się odegram. I muszę powiedzieć, że rzeczywiście wszystkie swoje długi spłaciłem.

[b]W powstaniu?[/b]

W powstaniu. Wcześniej skończyłem podziemną szkołę wojskową i zostałem kapralem AK. 1 sierpnia o godzinie W miałem stawić się ze swoją sekcją na Mokotowie, gdzie mieliśmy walczyć w szeregach pułku „Baszta”. Musieliśmy przemaszerować tam z Grójeckiej. Przy Forcie Mokotowskim, jak na złość natknęliśmy się na niemiecki posterunek. Zostawiłem więc chłopaków w pobliskim polu żyta – wówczas nie było tam jeszcze domów – i poszedłem do żołnierza. Pytam go czy można tędy przejść. On spojrzał na mnie, na chłopaków, uśmiechnął się i mówi: „A idź, pierunie, tylko uważajta, bo tam może być drugi patrol”.

[b]Ślązak![/b]

Dokładnie. Znowu wszystko zaczęło się szczęśliwie. Facet przymknął oko i przeszliśmy gładko na Mokotów na miejsce koncentracji. Niemal natychmiast przystąpiliśmy do akcji. W jednej z potyczek zajęliśmy szkołę na rogu Puławskiej i Woronicza. Niemcy nie wytrzymali nerwowo i wycofali się właściwie bez walki. Ludzie powiedzieli mi, że jest w garażu jakieś pomieszczenie, którego Niemcy bardzo pilnowali.

[b]Magazyn amunicji?[/b]

Tak też pomyślałem. Ale coś mi to podejrzanie wyglądało. Już na przysposobieniu wojskowym przed wojną, nauczono mnie, żeby się nie pakować do takich miejsc. Poprosiłem więc chłopaków, żeby mnie podsadzili, żebym mógł spojrzeć przez okienko nad drzwiami. Od klamki przeciągnięty był sznurek, którego drugi koniec Niemcy przywiązali do odbezpieczonego handgranatu. Pod spodem położyli kupę materiałów wybuchowych. Oho, pomyślałem sobie, jak tylko ktoś pociągnie za klamkę, z całej szkoły nie zostanie kamień na kamieniu.

[b]Co pan zrobił?[/b]

Jak to co — popędziłem po sapera! On przyszedł, nawiasem mówiąc był to bardzo popularny przedwojenny aktor Adam Brodzisz, obejrzał pułapkę i mówi do mnie obojętnie: „Ja uchylę drzwi, a ty trzymaj mocno za sznurek. Strącę go patykiem z klamki. Tylko ani drgnij”. I jak powiedział, tak zrobił. Potem podniósł granat, zabezpieczył go i mi wręczył: „Przyda ci się”.

[b]Bał się pan?[/b]

Wie pan, że nawet nie. Przychodzi taki moment, że żołnierz nawet w skrajnym niebezpieczeństwie przestaje czuć strach. My mieliśmy naprawdę zaprawione nerwy. Po spędzeniu pięciu lat w okupowanej Warszawie, w ustawicznym napięciu, w ustawicznej obawie przed aresztowaniem czy łapanką, człowiek się uodporniał na ekstremalne emocje. Obojętniał.

[b]Co było w tym magazynie?[/b]

Tyle amunicji karabinowej, że starczyło na całe powstanie dla całego pułku! Znaleźliśmy tam jeszcze coś innego, co nas bardzo zainteresowało. Jakieś dziwne pociski, których zastosowania ani typu nie znaliśmy. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że były to Panzerschrecki. Nowoczesne rakietowe granatniki przeciwpancerne. Do ich wystrzelenia potrzebne były jednak specjalne rury, których w magazynie nie było. Tak jak jednak mówiłem, się dowiedzieliśmy o tym nieco później. Na razie więc odłożyliśmy to żelastwo. Może się kiedyś jeszcze przyda.

[b]Przydało się?[/b]

Kilka dni później, doszło do niesamowitego zbiegu okoliczności. Pod barykadę, którą wznieśliśmy na Puławskiej, między Woronicza a Królikarnią, podjechał niemiecki samochód. Facet musiał się pomylić, źle skręcił i trafił prosto w nasze ręce! Chłopaki go zastrzelili i zdobyli pojazd. Zaglądają do środka, patrzą a tam jakieś rury. „Słuchajcie czy to by nie pasowało do tamtych dziwnych pocisków ze szkoły?”. Natychmiast sprowadzono „Cichociemnego”, który był obeznany z różnymi typami broni. Tak, nie było wątpliwości, mieliśmy skompletowane Panzerschrecki! Pierwszy, próbny strzał oddaliśmy w stronę jakiegoś muru. Nic z niego nie zostało.

[b]Użyliście tych pocisków podczas walk?[/b]

Oczywiście. Problem polegał na tym, że rur było tylko kilka, a pocisków sporo. Polacy to jednak zdolny naród – szybko sami sobie dorobiliśmy takie rury. Nie mogliśmy tylko odtworzyć zapłonu. Ale od czego jest ludzka pomysłowość. W naszej wersji wyrzutni wisiała po prostu z tyłu bateryjka. Dotykało się do niej przewodem, szła iskra i bum! Ależ to była broń! Widziałem raz skutki tego strzału, gdy naszą barykadę zaatakowały dwa tygrysy.

[b]Najlepsze czołgi świata![/b]

Bez wątpienia potężne maszyny. Ale na to, co się miało stać, ich załogi nie były przygotowane. Gdy pierwszy czołg zbliżył się do barykady, odpaliliśmy Panzerschrecka. Trafiliśmy go nieco z boku, ale to wystarczyło nawet na tygrysa. Niemcy wpadli w panikę, chyba się bali, że zdobędziemy czołg. Natychmiast druga maszyna wzięła rozbitego tygrysa na hol i błyskawicznie, z rykiem silnika, czołgi się wycofały. Z całej tyraliery, która szła za maszynami — to było 13 ludzi — udało się uciec tylko jednemu. Skosiły ich serie naszego ckm-u. Od tego czasu Niemcy woleli się do nas nie zbliżać.

[wyimek]Po pięciu latach w okupowanej Warszawie spędzonych w ustawicznym napięciu człowiek się uodporniał na ekstremalne emocje. Obojętniał[/wyimek]

[b]Gdyby tygrysy przedarły się przez barykadę znaleźlibyście się w poważnym tarapatach. Znowu miał pan szczęście.[/b]

Z czołgiem spotkałem się jeszcze raz i wtedy miałem chyba jeszcze więcej szczęścia. Niemcy mocno nas przycisnęli na Belwederskiej. Musieliśmy odskoczyć do budynku na Dolnej. Mieliśmy na karku czołg. Chłopcy wbiegli już do bramy, a mi coś odbiło. Położyłem się na chodniku, wymierzyłem w stronę czołgu z thompsona i chciałem puścić w niego serię. Gdybym to zrobił, zostałaby ze mnie mokra plama. Czołg by mnie namierzył i odpalił w moją stronę pocisk. Mimo to bez zastanowienia nacisnąłem za spust. I nic. Nie wystrzelił! Po raz pierwszy ta broń się zacięła i w ten sposób uratowała mi życie! Na ogół awaria pistoletu oznacza dla właściciela śmierć. A u mnie było odwrotnie.

[b]Mam wrażenie, że ulica Dolna w ogóle była dla pana dość szczęśliwa.[/b]To właśnie tam wziął mnie na muszkę gołębiarz, niemiecki snajper przemieszczający się po dachach. Przebiegałem przez ulicę, gdy nagle usłyszałem strzał. Gwizdnęła kula i poczułem potężne uderzenie w brzuch. Jakby mnie ktoś rąbnął młotem. Natychmiast uskoczyłem w bramę. Dotykam brzucha, patrzę na dłoń, żeby sprawdzić, ile ze mnie wypłynęło krwi, ale dłoń jest sucha. Zdziwiony sięgam do kabury — pocisk trafił w rękojeść visa!

[b]A czy miał pan kiedyś bezpośredni kontakt z wrogiem?[/b]

To było na Czerniakowskiej, róg Bartyckiej, gdzie zdobywaliśmy klasztor. Podszedłem do jednego z budynków od tyłu. Nie byłem pewny, czy są już w nim nasi, czy też jeszcze Niemcy. Znajdowała się tam budowa więc ukryłem się — jak to się mówiło przed wojną — za kozłem cegieł. Nagle ktoś wychodzi na zewnątrz. Rzecz dzieje się w nocy, widoczność słaba. Krzyczę: „podaj hasło! ”. On coś tam zaczął mruczeć pod nosem. Aha bratku, myślę sobie, tu cię mam. I znowu wołam o hasło. Wtedy on nie wytrzymał i wystrzelił. Byłem już pewien, że to Niemiec. Odpowiedziałem ogniem. Trafiłem i unieszczęśliwiłem go na całe życie. Podobno trafiłem w kroczę.

[b]Prowadziliście walki na terenie całego Mokotowa: Woronicza, Dolna, Czerniakowska.[/b]

Pluton IV, w którym walczyłem, był używany jako zapchajdziura. Przerzucali nas wszędzie, gdzie były kłopoty, byliśmy ludźmi od czarnej roboty. Inni żołnierze nazywali nas z tego powodu „zakapiorami”. Momentami znajdowaliśmy się w dramatycznej sytuacji, ale nigdy nie traciliśmy kurażu. Pamiętam jak kiedyś przebiegaliśmy przez ulicę pod silnym ostrzałem broni maszynowej. Trzeba było poczekać na przerwę między seriami i lecieć, ile sił w nogach. Jeden kolega źle wymierzył i gdy biegł kule odbijały się od bruku pod jego nogami. Za każdym razem głośno krzyczał „A chuja! A chuja! ”. Choć sytuacja była niebezpieczna, widząc to, zwijaliśmy się ze śmiechu.

[b]Czyli nie zawsze podczas powstania było śmiertelnie poważnie?[/b]

O nie. Śmieliśmy się bardzo często, bo i dochodziło do wielu komicznych sytuacji. Któregoś dnia próbowaliśmy się przebić przez pole chronione przez niemiecką placówkę. Dopiero potem, oglądając sowieckie filmy wojenne, dowiedziałem się, że jak się w nocy atakuje to trzeba lecieć kupą. Dowódca musi iść ze swoimi ludźmi, bo jak ich zostawi w krzakach, to oni za żadne skarby z tych krzaków nie wylezą. Wtedy jednak tego nie wiedziałem i poleciałem do przodu sam. Moja tyraliera, pomimo nawoływań, nie ruszyła. Słyszałem tylko jak dowódca kompanii krzyczał „»Żagiel«, do przodu! ”. Na domiar złego dowódca, widząc, że ktoś kręci się z przodu, wziął mnie za Niemca i rzucił we mnie granatem. Padłem na ziemię, doszło do eksplozji i po chwili znowu słyszę: „»Żagiel«, dlaczego nie atakujecie!? ”. „Najpierw przestań we mnie rzucać granatami!” — odkrzyknąłem.

[b]W oficjalnej, nieco upiększonej, wersji historii o podobnych sytuacjach raczej się nie mówi.[/b]

Ale my byliśmy normalnymi ludźmi z krwi i kości. Nie wolno zapominać, że powstanie trwało dwa miesiące i nie składało się tylko i wyłącznie z heroicznej walki. Był czas i na żarty i na miłość, czasami nawet na nieco alkoholu. Nie można było przecież non stop żyć w bojowym napięciu. Trzeba było się rozładować. Wojna jest wielką tragedią, ale to także wielka męska przygoda. W szeregach powstańczych byli zaś różni ludzie. Na przykład u nas służył drobny złodziejaszek „Perełka”, którego wyzwoliliśmy, rozbijając niemiecki areszt. Ależ my z nim mieliśmy później skaranie boskie!

[b]Na przykład?[/b]

Raz stacjonowaliśmy w mieszkaniu majora Wojska Polskiego, który nie poszedł do powstania. Ten oficer miał na regale pamiątkowy zestaw złotych sztućców. Jakieś widelczyki, łyżki, mała łyżeczka. W pewnym momencie ten major do mnie przylatuje i wrzeszczy: „Cóż to za skandal! Polscy żołnierze kradną! Hańba!”. Zestaw oczywiście zginął.

[b]„Perełka”?[/b]

A któż by inny? Od razu wiedziałem, że to jego sprawka. Buchnął to i porozdawał wszystkie sztućce kolegom. Zebrałem więc wszystkich, którzy byli w tym mieszkaniu i mówię, że jak za pół godziny sztućce się nie znajdą — rozstrzelam winnych. Patrzyłem przy tym na „Perełkę” i on wiedział, że nie żartuję, bo zawsze dotrzymywałem słowa. I rzeczywiście wszystko szybko się znalazło. A właściwie prawie wszystko. Brakowało najmniejszej łyżeczki. „Gdzie łyżeczka” — pytam. Oni patrzą po sobie, wreszcie jeden mówi: „Na łyżeczkę, będzie pan musiał parę dni poczekać. ” Dlaczego? „»Perełka« ze strachu połknął”. (śmiech)

[b]Rzeczywiście nietypowa historia.[/b]

Albo coś takiego: podczas zdobywania wspomnianego klasztoru w środku budynku panował straszny zamęt. W korytarzu wbiegło nagle na siebie dwóch chłopaków. Stanęli twarzą twarz. Obaj mieli odbezpieczone pistolety maszynowe. Problem tylko w tym, że jeden był Polakiem, a drugi Niemcem. I co? Spojrzeli na siebie porozumiewawczo, odwrócili się plecami i pobiegli w dwie różne strony. Żaden nie miał odwagi pierwszy nacisnąć na spust, żaden nie chciał umierać.

[b]Czy powstanie było rycerską bitwą?[/b]

Tego, niestety, nie da się o nim powiedzieć. Niemcy nie dawali nam pardonu. Rozstrzelali na przykład wszystkich naszych chłopaków, którzy wyszli na Dworkowej z kanału. Na Mokotowie miało miejsce wiele masakr ludności cywilnej, grabieży, gwałtów i podpaleń. Już podczas walk słyszeliśmy o przypadkach pędzenia kobiet przed czołgami w charakterze żywych tarcz. To była paskudna bitwa.

[b]Chciałbym zapytać o niezwykle drażliwą sprawę, o której weterani powstania nie lubią mówić. Czy zdarzały się nieczyste zagrania z naszej strony?[/b]

Uchylę się od odpowiedzi na to pytanie.

[b]Pozwoli pan, jednak, że zapytam: czy na Mokotowie doszło do przypadku rozstrzelania jeńców?[/b]

Doszło.

[b]Spontaniczna chęć odwetu?[/b]

Nie, rozkaz.

[b]To gorzej.[/b]

Po tym, co ludzie przeszli podczas okupacji, po tych wszystkich upokorzeniach, nie wiem, czy znalazłby się w całym pułku żołnierz, który by odmówił wykonania takiego rozkazu. Ci młodzi chłopcy przez lata bezradnie patrzyli na egzekucje na ulicach, na łapanki gestapo, mordowanie ich rodaków. Poczucie krzywdy, chęć wyrównania rachunków były olbrzymie. Proszę pamiętać, z kim walczyliśmy. Nigdy nie potępiłbym żadnego powstańca za coś takiego.

[b]Z jakich formacji byli ci jeńcy?[/b]

Głównie SS-mani. I warto wspomnieć, że w obliczu śmierci zachowywali się niegodnie. Wszystko to stało się zresztą pierwszego dnia. Nie było jeszcze wówczas wiadomo, co zrobić z jeńcami. Panował chaos. Dopiero potem pojawiła się żandarmeria, która się nimi zajmowała. Podczas późniejszych dni powstania jedyne nieprzyjemności, jakie mogły spotkać jeńców, to gorsze racje żywnościowe. Może raz wspomniany „Perełka” razem z karabinem zabrał jakiemuś pojmanemu zegarek. Słyszałem również o przypadkach, gdy kilku żołnierzy dokuczało jeńcom, przez co później po kapitulacji musieli się ukrywać, gdyż byli przez Niemców poszukiwani. Nie było to jednak nic poważnego.

[b]Wróćmy do rozmowy o żołnierskim szczęściu. W końcu się ono od pana odwróciło. Został pan ranny.[/b]

Bo ja wiem, mogło się skończyć znacznie gorzej. To było w przeddzień kapitulacji Mokotowa, 26 września. Walczyliśmy w alejach Ujazdowskich artyleria zaczęła bić po naszych pozycjach, kilku chłopaków nie wytrzymało i zaczęli uciekać. Wyskoczyłem na nich z pistoletem i krzyknąłem, że jeżeli natychmiast nie wrócą, będę strzelał. W tym samym momencie nadleciał pocisk.

Ich zabił, a ja zostałem ciężko ranny. Odłamki szrapnela poszarpały mi plecy i nogi. Tak skończyło się dla mnie wojowanie. Ale przecież po 66 latach siedzę tutaj z panem i rozmawiam, więc chyba nie było tak źle.

[b]Rzeczywiście, co najmniej kilka razy, otarł się pan o śmierć, ale za każdym razem się panu udało.[/b]

Tak, to fenomen, nad którym wielokrotnie się zastanawiałem i nigdy nie znalazłem dobrego wytłumaczenia. Wojna to koszmar, w którym na każdym kroku czyha śmiertelne niebezpieczeństwo. Świszczą kule, wybuchają granaty i pociski. Wydawałoby się, że człowiek nie ma szans tego przeżyć. A jednak jakoś się udaje. Pamiętam, jak pierwszego dnia powstania stałem w bramie w pobliżu niemieckich pozycji. Zawołałem kolegę i patrzyłem jak do mnie idzie, gdy nagle padł strzał. Chłopak dostał w głowę, miał cały oczodół we krwi, ale szedł dalej. Wciągnąłem go do bramy i okazało się, że miał na nosie okulary. Kula szła prosto w skroń, ale zrykoszetowała na oprawce i kolega pokaleczył się tylko rozbitymi szkłami.

[b]Kolejny szczęściarz.[/b]

Na początku też tak myślałem. Ranny poszedł na powstańczą kwaterę, gdzie opatrzono mu oko. Okazało się, że rana jest niegroźna i miał zaraz wrócić na ulicę. Niestety, ktoś położył na stole pistolet maszynowy „błyskawica”, a inny żołnierz niechcący go strącił. W broni tej zabezpieczenie było bardzo marne i po upadku na podłogę „błyskawica” zaczęła sama strzelać na wszystkie strony. Pociski przestrzeliły mojemu koledze nogi. Trafił do szpitala, i gdy znowu go już trochę podleczyli, na budynek, w którym leżał, spadła niemiecka bomba. Zginął na miejscu. I jak to logicznie wytłumaczyć? Dlaczego ja wyszedłem cało z tylu opresji, a dlaczego jego dotknęła cała seria nieszczęść? Dlaczego to ja żyję i z panem rozmawiam, dlaczego to nie on siedzi na moim miejscu? Tego nie da się w żaden sposób wytłumaczyć. To po prostu kwestia żołnierskiego szczęścia lub żołnierskiego pecha.

[ramka]

[b]major Zdzisław Piłatowicz[/b]

Rocznik 1921. Żołnierz Armii Krajowej pseudonim Żagiel. Weteran Powstania Warszawskiego, w którym walczył w szeregach pułku „Baszta”. Podczas bitwy wykazał się odwagą, za którą został odznaczony orderem Virtuti Militari. Ranny w powstaniu trafił do szpitala w Grójcu, skąd udało mu się uciec. Jest prezesem zarządu Klubu Kawalerów Orderu Wojennego Virtuti Miltari. Mieszka w Warszawie. [/ramka]

[b]Rz: Co to jest żołnierskie szczęście?[/b]

[b]Mjr. Zdzisław Piłatowicz:[/b] Opowiem panu pewną historię. Na samym początku mojej służby w konspiracji dostaliśmy cynk, że na warszawskim Cmentarzu Bródnowskim leży zakopana amunicja. Mieliśmy ją przewieźć na Żoliborz na plac Inwalidów. Wzięliśmy więc duży worek i pojechaliśmy na Bródno tramwajem. Niestety, na miejscu się okazało, że część pudełek od amunicji zamokła i się rozsypała. Musieliśmy więc wrzucić pociski luzem. Wsiadamy z powrotem do tramwaju, stawiamy worek na pomoście i ze zgrozą widzimy, że przez oczka w materiale powyłaziły czubki pocisków.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy