Kroniki królów elekcyjnych

Sens polityki ujawnia się dopiero po latach, gdy stajemy wobec niej w chłodnej roli historyka. Ta książka jest owocem takiego chłodu – tak anonsuje pierwszy tom swojej historii III RP Robert Krasowski

Publikacja: 03.03.2012 00:01

Robert Krasowski nie polemizuje z tezą o kunkta-torstwie Tadeusza Mazowiec-kiego, ale podnosi je do

Robert Krasowski nie polemizuje z tezą o kunkta-torstwie Tadeusza Mazowiec-kiego, ale podnosi je do rangi swoistej cnoty politycznej (zdjęcie z dnia powołania rządu Mazowiec-kiego, 12. września 1989 r.)

Foto: Fotorzepa, Aleksander Jałosiński AJ Aleksander Jałosiński

Krasowski zajął się tym, czym nie zajęli się inni – opisaniem dziejów ostatniego dwudziestotrzylecia. Przed nim zrobił to, do roku 2005, Antoni Dudek. Ale Dudek wykazał się pokorą zawodowego historyka – zebrał fakty, ale nie przesadzał z piętrzeniem wniosków, a hipotez w stylu „co by się stało, gdyby..." raczej unikał.

Wnioski – również spekulacje – to esencja książki Krasowskiego. Tytuł. „Po południu" nawiązuje do plakatu z filmu „W samo południe", którego „Solidarność" użyła w roku 1989 do agitowania za swoimi racjami. Ten tytuł nie obiecuje przeglądu zdarzeń. Obiecuje bilans. Przebrzmiały wystrzały pojedynku komunistycznej władzy z jej przeciwnikami, teraz spróbujmy skonfrontować ludzkie nadzieje z biegiem zdarzeń.

Chłód to rodzaj emocji (lub raczej braku emocji), który Krasowski w ostatnich latach próbował uczynić znakiem firmowym swojej twórczości publicystycznej. Tyle że tytuł „Po południu" opatrzony jest podtytułem: „Upadek elit solidarnościowych po  zdobyciu władzy". W tym zawiera się mocna teza i de facto emocja.

Starając się dowieść tej tezy, Krasowski nie zawsze zdoła utrzymać na twarzy maskę beznamiętnego badacza. Można wręcz dostrzec gorączkową pasję odcinania się od własnej przeszłości, własnych dawnych złudzeń i wiary. Naturalnie każdy ma do tego prawo, ale czy to aby na pewno jest takie „chłodne"?

Autor wie, że historię przybliża się najlepiej jako dramat ludzi. Może raczej komediodramat? Pod jego piórem dzieje lat 1989 – 1995, których dotyczy pierwszy tom, to kroniki królów. Krasowski deklaruje, że ograniczył się do najważniejszych zawodników mających realny wpływ na wydarzenia.

Dramatyczny staje się w jego ujęciu Bronisław Geremek, świadomy od  pewnego momentu, że nigdy nie zostanie premierem, i Tadeusz Mazowiecki, czyniący ze swego kunktatorstwa coś na kształt heroicznej cnoty. Nawet z prozaicznego, choć utalentowanego, Aleksandra Kwaśniewskiego Krasowski czyni postać na miarę Szekspira.

Bez faktów lżej

To się czyta. Zwłaszcza że publicysta zmieniony w historyka nie szczędzi nam sądów ciętych i paradoksalnych. One dają nam poczucie, że dochodzimy do sedna zdarzeń i zjawisk.

Oto jedna z moich ulubionych uwag: „Obóz solidarnościowy cierpiał na dwie umysłowe choroby. Pierwszą było przekonanie unitów, że są z założenia mądrzejsi, drugie przekonanie prawicowców, że są z natury uczciwsi. Złośliwy historyk całą solidarnościową wojnę mógłby opisać jako starcie dwóch maniakalnych zakonów – »mądrych« z »uczciwymi«".

Nie jestem przekonany co do precyzji i słuszności tego zdania. A jednak doceniam oczyszczający urok takich paradoksów.

Co więcej, Krasowski zaskakuje nas: jego książka przynajmniej na pierwszy rzut oka uderza niezależnością od którejkolwiek z kanonicznych wersji zdarzeń. Jakiegokolwiek zbioru mitów i legend pisanych przez prawicę lub lewicę, obóz mądrych bądź uczciwych. Oczarowany złośliwymi uwagami na temat krótkowzroczności i małostkowości przyszłych unitów czytelnik za chwilę trafi na sztychy zadawane cynizmowi Jarosława Kaczyńskiego.

Każdy jest zmuszony do skonfrontowania się ze słabościami, mieliznami i fałszami własnych mniemań. Ta obrotowość opowiadania historii przez Krasowskiego zmusza – w teorii – różnych ludzi i różne grupy do odpowiadania na zarzuty. I piętrzy przed odbiorcą intelektualne przeszkody.

Równocześnie jednak ten sposób opowiadania historii przez dylematy i rozterki głównych bohaterów ma zasadnicze słabości. Krasowski w praktyce eliminuje lub marginalizuje cały zespół okoliczności, które się w tej narracji nie mieszczą. Ledwie muska zjawiska ekonomiczne, czuje się zwolniony z kreślenia mechanizmów społecznych, abstrahuje od tła. Nie znajdziemy tu wielu przykładów wpływu interesu grupowego na decyzje bo- haterów. Ani konsekwencji, jakie te decyzje na różne interesy wywierały.

Przykładowo, Adam Michnik to tylko niezbyt udany polityk, stale i niesłusznie demonizowany przez prawicę. Dowiemy się, że większość koncepcji Michnika upadła, łącznie z wypieszczonym projektem porozumienia Unii Demokratycznej z postkomunistami. Ponieważ w świecie nakreślonym przez Krasowskiego prawie nie ma mediów, nie poznamy natomiast wpływu „Gazety Wyborczej" na ludzką świadomość. Czechy czy Węgry miały szybkie zmiany polityczne i lustrację z elementami dekomunizacji między innymi dlatego, że nie działał tam Michnik.

Szczególny sposób opowiadania dziejów, gdzie fakty są jedynie dygresjami potwierdzającymi tezy, sprzyja gołosłowności. Oto, przedstawiając manewry Kaczyńskiego odpychającego Wałęsę od jego dawnych doradców, Krasowski stawia tezę, że jego brutalność w rozprawie z kolegami z „Solidarności" zapierała dech w piersiach im samym i innym ludziom dawnej opozycji. Nie byli do tego podobno przyzwyczajeni.

Ale kilka stron dalej Krasowski opowiada inną historię. Oto Zdzisław Najder, szef komitetów obywatelskich, po przejęciu ich przez Wałesę padł ofiarą szeptanej kampanii Geremka: przedstawiano go jako człowieka niezasłużonego dla antypeerelowskiej opozycji. Autor uznaje to za metodę typową dla obozu Geremka. Skoro jednak była typowa, skąd taki szok w stosunku do rozpychającego się łokciami Kaczyńskiego? Czy autor nie stawia dwóch sprzecznych tez, bo w jednym miejscu książki lepiej brzmi jedna, a w innym – druga?

Tylko cynicy?

Ludzie solidarnościowego podziemia widzieli wcześniej  z bliska bardzo brutalne rozgrywki, a już otoczenie Wałęsy stanowiło pod tym względem niezrównany poligon. Szokiem mogła reagować część nie do końca wtajemniczonej publiczności i tu Kaczyński posuwał się czasem faktycznie zbyt daleko – snując na przykład przed  osłupiałymi dziennikarzami przejętego tygodnika „Solidarność" wywody o konieczności rewizji rozmaitych podziemnych legend. Ale wizja osłupiałego Geremka i Mazowieckiego (a może i Michnika) brzmi zabawnie. Jeśli coś ich zaskoczyło, to nie fakt stosowania brutalnych metod, ale to, że mogą one być skuteczne wobec nich.

Odpłacili skądinąd kampanią przeciw nowym politycznym środowiskom, prowadzoną także za granicą, również z użyciem takich wyssanych z palca zarzutów, jak antysemityzm. Brak opisu tej kampanii, kluczowej dla zrozumienia także dzisiejszego usytuowania polskiej prawicy na scenie i w społeczeństwie, jest wielce charakterystyczny. Ponieważ Krasowskiemu pasuje wizja Kaczyńskiego jako okrutnego self-made mana łamiącego niepisane reguły, trzyma jej się konsekwentnie. Wszystko, co nie pasuje, znika.

Pewien mój znajomy zauważył, że dla autora „Po południu" cynizm i zimna kalkulacja są zasadniczymi motywami działania wszystkich postaci portretowanych w książce. Wyjątkiem są środowiskowe i ideologiczne uprzedzenia środowisk unijnych, opisywane jednak jako pewna słabość, niejako na marginesie. Racje prawicy są traktowane w konwencji jeszcze śmieszniejszych fobii: autor nie wierzy, że ktoś mógł głosić coś z przekonania. Wszelkie starcia ideowe trącą fałszem albo są niepotrzebnym biciem piany. Tego, czego autor nie rozumie – nie opisuje.

Na tym tle uderza monumentalny pomnik Kaczyńskiego. Krasowski jest pod wrażeniem jego siły i skuteczności na początku lat 90. Potrafi je skwitować całkiem błyskotliwymi uwagami, jak ta, że nie było w dziejach III RP postaci, która równie często by się myliła, i równocześnie równie często miała rację.

A jednak interpretowanie działań prezesa PC przy użyciu w praktyce jednego klucza: wszechogarniającego makiawelizmu, razi uproszczeniem. Wszystko, co świadczy o wielkich emocjach tej postaci (także tych autodestrukcyjnych), Krasowski pomija lub sprowadza do personalnej słabości. A jego głębszych motywacji, ideowego i osobistego backgroundu najzwyczajniej w świecie nie pojmuje.

Ten człowiek, zdaniem Krasow-skiego  solidarnościowej lewicy miał zacząć używać prawicowego kostiumu tylko po to, aby wybić się na personalną niepodległość. Jako jedyny dowód przytaczana jest uwaga Michnika, że znał Kaczyńskiego od wielu lat i nie zauważył w nim chadeka. Traktowanie takich wypowiedzi serio świadczy o niezrozumieniu tamtych czasów, kiedy to wielu ludzi dawnej „Solidarności" z jednej strony odkrywało swoje tożsamości, z drugiej ujawniało te, które wcześniej były dla nich mniej ważne niż doraźny sojusz przeciw komunie. To fenomen Kaczyńskich, ale i wielu innych postaci, na przykład mieszczańskiego konserwatywnego Jana Rokity działającego w lewicowym WiP, a potem przez jakiś czas zapatrzonego w profesora Geremka.

O tym, że obaj Kaczyńscy byli inni niż ich lewicowi koledzy, zaświadczają już wspomnienia z ich czasów szkolnych (odsyłam do relacji ich szkolnego kolegi Marka Maldisa przywołanej w mojej książce „O jednym takim"). Decyzja z roku 1989, by odróżniać się od dawnej korowskiej elity, przypominała mechaniczny konstruktywizm twórców nowych państw afrykańskich wykrawających geometryczne granice na pustyni. Z drugiej strony wszakże opierała się na solidnym bagażu doświadczeń i przeświadczeń. Pytających o prawicowe odruchy Kaczyńskiego w roku 1989 odsyłam do jego senackiego wystąpienia za karą śmierci, a przeciw amnestii dla przestępców, kiedy to starł się z Michnikiem. Wcześniej takie różnice nie miały się jak i po co ujawniać.

A że nie była to prawicowość przykościelna... Nie ma wzorca prawicowości z Sevres, czego tak wytrawnemu obserwatorowi polityki nie trzeba tłumaczyć. Można jednak odnieść wrażenie, że Kaczyński zmieniający tożsamości jak rękawiczki po prostu lepiej pasuje Krasowskiemu do tezy.

Biedny Wałęsa

Ta łatwość w konstruowaniu rzeczywistości ujawnia się jeszcze mocniej w nieoczekiwanej apoteozie Lecha Wałęsy. Krasowski wyznaje, że uważał go za szkodnika, ale zmienił zdanie pod wpływem studiowania przeszłych zdarzeń. Nie powołuje się jednak na nowe fakty czy dokumenty. Mógł się więc mylić aż tak bardzo? Już wtedy, w latach 90., nie sposób było ocenić polityki Wałęsy? Jej społecznej treści i jej skutków?

Głównym argumentem za wielkością Wałęsy ma być prosta konstatacja: skoro był wielki przed rokiem 1989, nie mógł przestać być wielki po. Czy to wystarczy?

Autor konsekwentnie odrzuca „spiskowe" wykładnie dziejów Wałęsy. Problem z „Bolkiem" to czyste zawracanie głowy, a Mieczysław Wachowski to w ujęciu Krasowskiego jedynie nadgorliwy sługa. Sprzyja takiej interpretacji słabe zakorzenienie fabuły w faktach. Nie znajdziemy tam zaskakującego zachowania Wałęsy wobec puczu Janajewa w roku 1991 ani jego dziwnych manewrów wokół traktatu polsko-rosyjskiego w roku 1992. Ani wypowiedzi o NATO-bis. Nie znajdziemy pytania o skład personalny jego kancelarii – jak to się stało, że prawie wszyscy jego wysocy urzędnicy byli dawnymi  współpracownikami peere-lowskich służb? To nie był przecież standard, także partii antylustracyjnych, łącznie z Unią Demokratyczną. Nie znajdziemy szerszego opisu jego flirtu z dawnymi służbami. Poza zaskakującą uwagą, że Wałęsa chciał... „odpolitycznić MSW i MON".

Nie udzielam sam żadnych odpowiedzi, ale odrzucenie drugich den wymaga krytycznego ustosunkowania się do faktów. Tu mamy jedynie deklarację intencji. Krasowski przekonuje nas, że wszelkie lustracyjne kłopoty Wałęsy to klucz do zniszczenia solidarnościowego mitu. Skoro więc nie powinni tego ruszać politycy, nie rusza także on. Ale to nie jest praca historyka. To konstrukcyjna działalność polityka, może ideologa.

Zabawny jest też inny wymiar tej opowieści: „Historia kadencji Wałęsy to dzieje wymuszenia racjonalności na polskiej polityce. Wielka krytyka, z jaką się spotkał, od początku była przesadna: u jej podstaw leżały nie merytoryczne racje, a egzystencjalny konflikt z partiami" – pisze Krasowski.

Ale skoro był on egzystencjalny, jaką alternatywę dla biegu wydarzeń proponuje autor? Demokracji bez partii? Sprowadzanie wszystkiego do prezydenckiego ustroju, którego założenia zostały kilka razy nakreślone przez doradców Wałęsy, nie stanowi odpowiedzi. W przypadku Piłsudskiego czy de Gaulle'a za koncepcją silnej władzy stał jakiś państwowy cel i jakiś zbiór poglądów. Prezydentura Wałęsy była zaś pod tym względem kompletnie pusta.

Z braku miejsca nie opiszę już dylematów, jakie taki ustrój za sobą pociągał. Od faktu, że nie wykluczał on wcale pęknięcia między różnymi ośrodkami władzy (gaullistowska Francja nie uniknęła kohabitacji), które Krasowski uznaje za zasadniczy problem, po obawę, że przy kruchości polskich instytucji demokratycznych miałby on tendencję ześliźnięcia się w antywolnościowym kierunku.

Krasowski przekonuje, że ówczesne partie były słabe, więc niewarte sympatii. Ale Wałęsa miał przecież kapitalną okazję ich wzmocnienia, w roku 1990 on jeden stał na czele silnego koalicyjnego obozu od ZChN po KLD, i miał autorytet, aby spiąć tak sprzeczne żywioły, łącznie z „Solidarnością". Gdyby miał talenty normalnego politycznego przywódcy, a nie pogubionego w nowej rzeczywistości związkowca, zdołałby go przekształcić w coś na kształt obozu gaullistowskiego.

Wałęsa jednak wolał ścieranie się z partiami tak, aby żadna za bardzo się nie wybiła. W efekcie stał się naprawdę wielkim psujem – podważającym pozycje kolejnych rządów: Olszewskiego, Suchockiej, aż w końcu do władzy doszli postkomuniści. Uznanie jego działalności za owocną udaje się tylko wtedy, gdy jedynym kryterium jej oceny staje się jego doraźny interes. Kiedy ekipa Suchockiej chyliła się ku upadkowi, ten prezydent utwierdził w opozycyjnych politykach przekonanie, że stworzy kolejny gabinet, a po przegłosowaniu dla pani premier wotum nieufności szybko rozwiązał parlament. Bał się szykowanej ustawy lustracyjnej. Tak oto wszystko: kłopoty z „Bolkiem" i polityczna niesprawność, zbiegło się w jednym punkcie. Ale u Krasowskiego tej historii nie znajdziemy.

A nawet ten doraźny interes Wałęsy starczy jako kryterium na krótko. Tamten prezydent osamotniony, nierozumiejący społecznych emocji, przegrał, w roku 1995 i to sromotnie. Zabawny jest sposób, w jaki autor bilansuje tę klęskę. Inni politycy solidarnościowi są twardo egzaminowani ze skuteczności. Wałęsa jest z definicji wielki, tylko mimochodem Krasowski wspomina, że był leniwy, że nie umiał dobierać współpracowników. Zimna logiczna opowieść zmienia się nagle w kiczowaty melodramat. Balladę o robotniku, któremu elity „nie dały". Skądinąd sam Wałęsa do tej ballady wraca. Ale żeby Krasowski?

Samo się zrobiło

Można odnieść wrażenie, że hymn na cześć Wałęsy to także recepta na ucieczkę przed wyborem któregoś z obowiązujących mitów założycielskich. Skoro prawica oferuje jedną opowieść, „Gazeta Wyborcza" – drugą, to ja wam zaoferuję trzecią – z innym bohaterem. Ale jest to bohater dziś już mocno mainstreamowy, nawet jeśli mniej od Geremka. A cała narracja przechyla się jednak w jedną ze stron.

Rozliczanie różnych obozów o tyle nie jest symetryczne, że choć Krasowski nie szczędzi ulubionym bohaterom „Wyborczej" złośliwości, o tyle uznaje ich za mniej szkodliwych z jednego powodu. Wpływa na to interpretacja tego, co się stało w Polsce po 1989 roku. Autor stawia tezę, że modernizacja zdarzyła się zasadniczo pomimo, obok struktur państwa narodowego, trochę dzięki zaradności Polaków, trochę dzięki Unii Europejskiej. I że nie ma w tym zasadniczo nic złego.

Z tych pozycji, choć wszyscy politycy wydają się śmieszni (najmniej postkomuniści, którzy do zmian zbyt szybkich odnosili się powściągliwie), najgorzej wypadają ci, którzy chcieli zmieniać najwięcej – polska prawica z Kaczyńskim. Ich gadanie o nowym państwie uznaje Krasowski za czystą publicystykę. Choć znów w innym miejscu twierdzi, że prezes PC w tak wielu sprawach miał rację, przykładów tych racji znajdziemy niewiele. Nie było się o co bić, zdaje się mówić Krasowski. Nawet reformy ekonomiczne, z kolei specjalność unitów,  jawią się jako niekonieczna ornamentyka, ale przynajmniej mało szkodliwa, bo nie wstrząsająca podstawami państwa.

Instynktowny konserwatyzm Krasowskiego, niemający nic wspólnego z konserwatywną ideologią, jest czymś, co mnie najbardziej od tej książki odpycha. Przecież III RP nawet tylko jako otulina dla polskiej przedsiębiorczości pełniła i pełni swoją funkcję bardzo ułomnie. Jeśliby zaś pójść dalej za myślą Krasowskiego, można głosić bezsens jakichkolwiek oczekiwań wobec własnego państwa, łącznie z żądaniem asertywnej polityki zagranicznej.

Żeby było jasne, tego autor nie głosi. Co ja jednak poradzę, że co i rusz popada w sprzeczności. Skoro polska modernizacja mogła się dokonać sama z siebie, po co jej na przykład była osłona w postaci silnej władzy Wałęsy?

Inna sprzeczność: partie są po- dobno słabe, bo miały miernych przywódców. W innym miejscu Krasowski ubolewa jednak całkiem trafnie, że ugrupowaniom solidarnościowym nie zapewniono równych szans z tymi postkomunistycznymi: chodzi o pozostawienie SLD i PSL majątku przy równoczesnym zakazie finansowania partii z zagranicy. To przecież klasyczny argument solidarnościowej prawicy  za większą rolą państwa w  kreowaniu modernizacji, i to nie tylko ekonomicznej. Braku tego państwa jednak zasadniczo Krasowski nie żałuje. Itd., itp. Kolejne paradoksy dzieła, które zaczyna przypominać gąszcz  pytań bez odpowiedzi.

Wierzę, że kolejne tomy będzie się czytać równie wartko. I równie trudno będzie się z tego gąszczu wyplątać. Ponieważ jest nieomal jedyna, książka Krasowskiego staje się nie tylko klasyką, ale i elementem kanonu debaty o genezie i kształcie III RP. Tyle że taki kanon łatwo może odegrać rolę źle działającego GPS. Ani się nie obejrzymy, jak ockniemy się w rowie.

Jest to jednak rów wygodny, bo przy wszystkich bolesnych szpilkach wbijanych ojcom założycielom III RP Krasowski ani nie próbuje zaglądać zbyt natarczywie za różne kulisy, ani manifestować szczególnego niezadowolenia wobec kierunku, w jakim III RP poszła. I trudno mieć pretensje, jeśli po prostu tak myśli. Gdyby umiał jeszcze to swoje stanowisko bardziej przekonująco uzasadnić...

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Krasowski zajął się tym, czym nie zajęli się inni – opisaniem dziejów ostatniego dwudziestotrzylecia. Przed nim zrobił to, do roku 2005, Antoni Dudek. Ale Dudek wykazał się pokorą zawodowego historyka – zebrał fakty, ale nie przesadzał z piętrzeniem wniosków, a hipotez w stylu „co by się stało, gdyby..." raczej unikał.

Wnioski – również spekulacje – to esencja książki Krasowskiego. Tytuł. „Po południu" nawiązuje do plakatu z filmu „W samo południe", którego „Solidarność" użyła w roku 1989 do agitowania za swoimi racjami. Ten tytuł nie obiecuje przeglądu zdarzeń. Obiecuje bilans. Przebrzmiały wystrzały pojedynku komunistycznej władzy z jej przeciwnikami, teraz spróbujmy skonfrontować ludzkie nadzieje z biegiem zdarzeń.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą