I aż boję się pomyśleć, jakie byłoby moje życie, gdyby – jak w przypadku, który dziś opisujemy – moja matka była Ukrainką bez paszportu, a ojciec Polakiem, który nie zdążył przed śmiercią uznać mnie za swoje dziecko. Byłabym niewidzialna!
Nie chodzi jednak o pelerynkę niewidkę, którą miał Harry Potter, bo wtedy zabawa byłaby przednia, a pelerynki wszyscy by mi zazdrościli. Sprawa jest dużo poważniejsza. Chodzi o bezpaństwowców, czyli ludzi żyjących w próżni prawnej – bez szans na legalną pracę, zawarcie związku małżeńskiego czy korzystanie z pomocy socjalnej. Sytuacja nie do pozazdroszczenia.
Migracja i bezpaństwowcy to nie tylko polski problem. U nas jednak komplikują go procedury legalizacji pobytu, a w zasadzie ich brak. Jako jedno z nielicznych państw unijnych nie przystąpiliśmy bowiem do konwencji ONZ, która określa odpowiednie procedury dotyczące bezpaństwowców, choć od jej uchwalenia mija właśnie 60 lat. Poza nami nie podpisały jej tylko Cypr, Malta i Estonia.
Legalizacja pobytu jest więc u nas taka sama dla wszystkich. Jeśli są jakieś wyjątki, to nie dla bezpaństwowców. Przykłady? Proszę bardzo. Od uchodźcy nie wymaga się paszportu, od bezpaństwowca zawsze. On jednak z reguły takiego dokumentu nie ma, podobnie jak szans na jego zdobycie. A nawet jeśli ma, nie chce go ujawniać. I zaczynają się problemy. Urzędnicy mogą wprawdzie poprzestać na innych dokumentach, rzadko jednak się na to decydują. W grę musi wchodzić szczególnie uzasadniony przypadek. A że urzędnicy jakoś takich nie widzą, nikogo już chyba nie dziwi.
Problem komplikuje też to, że u nas nie obowiązuje zasada prawa ziemi (czyli uzyskania obywatelstwa miejsca urodzenia), ale prawa krwi (obywatelstwo zależne od tego, jakie mają rodzice).