Reklama
Rozwiń

Marek Kozubal: Czy każda rewolucja musi się kończyć na gruzach? Rząd ma problem z Instytutem Pileckiego

Gdyby Instytut Pileckiego został zlikwidowany zaraz po przejęciu władzy przez rząd Donalda Tuska, pewnie politycy uniknęliby wielu fikołków związanych z podważaniem ich kompetencji. Ale tak się nie stało, dlatego ich dzisiaj rozliczamy.

Publikacja: 07.07.2025 19:53

Instytut Pileckiego w Berlinie

Instytut Pileckiego w Berlinie

Foto: AdobeStock

Jeżeli odpowiedzialny za resort kultury Bartłomiej Sienkiewicz zdecydowałby się na taki krok, tylko po to, aby pokazać swoją sprawczość i dać twardemu elektoratowi dowód, że w przestrzeni publicznej nie ma miejsca dla instytucji „pisowskich” – osłabiona po przegranych wyborach opozycja trochę by pokrzyczała i temat już by nie istniał. Ale pewnie taki krok zostałby odebrany – i słusznie, jako element zwijania się państwa, a nie dalekosiężnego patrzenia zakładającego kreowanie swojej narracji historycznej. Czy dlatego zdecydowano się na tzw. przejęcie?

Zmiany, czyli wycinanie projektów Instytutu Pileckiego

Jego mechanizm był przewidywalny – zakazano szefowej Instytutu Pileckiego Magdalenie Gawin podejmowania jakichkolwiek decyzji i skupienia się tylko na administrowaniu placówką, potem zlecono audyt ministerialny i w oparciu o jego wyniki ją odwołano. Nikt nie zastanowił się, czy wnioski z audytu są zgodne z polską racją stanu. Zatem na co zwróciliśmy uwagę w „Rzeczpospolitej” zostały zakwestionowane m.in. projekty edukacyjne i stypendialne, m.in. realizowane w oddziale berlińskim IP. Czy było to zatem tylko szukanie haków, aby uzasadnić czystki?

Czytaj więcej

Oddział Instytutu Pileckiego w Nowym Jorku wpadł w pułapkę. Skarbonka bez dna

Następnie szukano kandydata na stanowisko dyrektora, a jakże – poza procedurą konkursową – bowiem mamy „czas przejęcia”, a nie jasnych procedur związanych z wyłanianiem kandydatów na kierownicze stanowiska. Po kilku miesiącach nowy szef się znalazł, został nim prof. Krzysztof Ruchniewicz, i zaczął od przeglądu kadr – tłumacząc na potoczny język: dziękowania za współpracę osobom niegodnym zaufania lub po prostu o innych poglądach (ale o tym cicho sza), ale też wygaszania niektórych programów w oparciu o niejasne kryteria.

Tak stało się z projektem dotyczącym badań nad proweniencją obiektów znajdujących się w niemieckich muzeach, które trafiły tam w wyniku wojennego rabunku dokonanego przez III Rzeszę.

Centrum Lemkina zagrożone i uratowane?

To samo pewnie spotkałoby Centrum Lemkina, które dokumentuje zbrodnie popełnione przez rosyjskich żołnierzy na terenie Ukrainy. W tym przypadku powodem miało być z jednej strony rzekome dbanie o bezpieczeństwo osób zbierających relacje na terenie Ukrainy, ale także próbowano uzasadnić decyzję, iż Instytut może zajmować się tylko badaniem totalitaryzmu w XX wieku. Tyle że z ustawy o Instytucie Pileckiego wynika, że zajmuje się on także „gromadzeniem, opracowywaniem i udostępnianiem relacji ofiar i świadków zbrodni totalitarnych oraz popularyzowaniem wiedzy na ten temat”.

W tym przypadku ograniczenie nie dotyczy tylko konkretnego okresu w historii współczesnej. Nie bez znaczenia moim zdaniem było „postawienie się” koordynatorki projektu Moniki Andruszewskiej, która głośno protestowała, a także poparcie jej przez przedstawicieli ukraińskich instytucji.

Dzisiaj rzecznik Instytutu Pileckiego informuje „Rzeczpospolitą”, że Centrum Lemkina kontynuuje prace nad przygotowaniem nowych raportów na podstawie zebranych materiałów, świadectw pisanych i audiowizualnych. „Przygotowuje też do wydania drukiem poprawione i uzupełnione dotychczas upublicznione raporty w czterech wersjach językowych oraz organizuje konferencję naukową związaną z ich publikacją. Prowadzone są również rozmowy o rozpoczęciu kolejnych projektów, które realizowane będą przez Centrum Lemkina” – tłumaczy. Zatem moim zdaniem walka o Centrum Lemkina miała sens, chociaż połowiczny, bo najpewniej nie będą zbierane nowe relacje na terenie Ukrainy.

Zaniechania w sprawie oddziału nowojorskiego Instytutu Pileckiego

Osobnym wątkiem jest sprawa działalności nowojorskiego oddziału Instytutu Pileckiego. Z dokumentów, do których dotarliśmy, wynika, że w 2024 r. ta instytucja miała ograniczone możliwości działania. Dzisiaj można się zastanawiać, czy decyzja o jego powołaniu była przemyślana, czy jasno była określona misja takiej placówki w USA.

– Działalność w Stanach Zjednoczonych z jednej strony otwiera wielkie możliwości, a z drugiej jest przedsięwzięciem kosztownym, wymagającym współpracy i wsparcia ze strony MKiDN oraz dobrej komunikacji i wymiany z placówkami dyplomatycznymi MSZ – wyjaśnił nam dr Wojciech Kozłowski, były dyrektor Instytutu Pileckiego.

Czytaj więcej

Apel o wsparcie dla programów badawczych dla białoruskiej opozycji

Faktem jest, że przez niemal cały ten rok resort kultury, a potem nowy szef Instytutu blokowali inicjatywy związane z jego rozwojem i uruchomieniem wystawy czasowej o Witoldzie Pileckim. Aktywność Pilecki Institute w USA ograniczała się w zasadzie do obsługi nieruchomości. Pod koniec 2024 r. szefowa ministerstwa Hanna Wróblewska wycofała się z finansowania remontu siedziby na wniosek dyrektora IP prof. Krzysztofa Ruchniewicza.

Dlatego dzisiaj obarczanie poprzednich władz zaniedbaniami tej placówki można uznać co najmniej za niepoważne. To nie one ponoszą odpowiedzialność za to, że wystawy nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie, a także za zaniechania związane z brakiem nadzoru i potencjalne dodatkowe koszty funkcjonowania tej placówki.

Czy zatem skok na Instytut Pileckiego to modelowy przykład, jak nie powinno się realizować polityki przejęcia instytucji? I jak ważna jest pamięć instytucjonalna oraz właściwy nadzór ze strony ministerstwa kultury? Bo optymistycznie zakładam, że przed podjęciem konkretnych decyzji, np. o przesunięciu środków w budżecie, urzędnicy odpowiedniego departamentu resortu kultury zauważyli potencjalne ryzyka i związane z tym zagrożenia.

Jeżeli nie, to cytując potomka Henryka Sienkiewicza, mamy państwo tylko teoretyczne.

Jeżeli odpowiedzialny za resort kultury Bartłomiej Sienkiewicz zdecydowałby się na taki krok, tylko po to, aby pokazać swoją sprawczość i dać twardemu elektoratowi dowód, że w przestrzeni publicznej nie ma miejsca dla instytucji „pisowskich” – osłabiona po przegranych wyborach opozycja trochę by pokrzyczała i temat już by nie istniał. Ale pewnie taki krok zostałby odebrany – i słusznie, jako element zwijania się państwa, a nie dalekosiężnego patrzenia zakładającego kreowanie swojej narracji historycznej. Czy dlatego zdecydowano się na tzw. przejęcie?

Pozostało jeszcze 91% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
Oddział Instytutu Pileckiego w Nowym Jorku wpadł w pułapkę. Skarbonka bez dna
Plus Minus
Maciej Radziwiłł: Na samych interesach nie zbudujemy wspólnej tożsamości
Społeczeństwo
Jacek Kastelaniec: Antysemityzm, a także niechęć do migrantów biorą się z obojętności
Polityka
Odzyskane dzieła sztuki tylko dla państwa. Co z interesem spadkobierców?
Komentarze
Marek Kozubal: Sławomir Cenckiewicz, harcownik na czele BBN