Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że jedną z przyczyn awarii systemu odprowadzania ścieków z Warszawy był brak wystarczającego nadzoru nad stanem technicznym kolektorów. Bo, jak się okazuje, w Polsce gwałtownie zaczyna brakować wykwalifikowanych urzędników, którzy zajmowaliby się np. kontrolą sfer istotnych dla państwa i bezpieczeństwa obywateli.
Mamy już problem z brakiem nauczycieli, w dużej mierze z powodu ich wynagrodzeń, i nikogo nie dziwi, że w szkołach nie ma zajęć z niektórych przedmiotów, więc dobrze, że matematyki uczy choćby i wuefista. Nie lepiej jest z lekarzami i pielęgniarkami. Wybierają wysokie pensje za granicą, a nie głodowe w rodzimych placówkach służby zdrowia. Dlatego z ulgą i zrozumieniem przyjmujemy, że o nasze zdrowie dba 80-letni specjalista.
Mamy też problem z pracownikami sądów i prokuratury. Tak duży, że w stołecznych sądach sprawy spadają z wokandy. Ale do wieloletnich procesów w sumie też jesteśmy przyzwyczajeni.
Przykłady niedofinansowanych grup zawodowych w sferze budżetowej można mnożyć. Należą do niej nie tylko lekarze i nauczyciele, ale także administracja czy służba cywilna. A państwo przez lata udawało, że problemu nie ma. Co prawda od czasu do czasu wybuchały gdzieś protesty o wyższe pensje, jednak chętnych do pracy nie brakowało, zwłaszcza w chwiejnych czasach dekoniunktury.
Dziś mamy coraz większy problem z demografią przy wzroście gospodarczym i powiększaniu rynku pracownika. Prywatny biznes sięgnął tam, gdzie państwo sięgnąć nie może – po tanią siłę roboczą ze wschodu. To oni zastępują dziś na budowach, stacjach benzynowych i w sklepach polskich pracowników. Państwu zaczyna jednak brakować kadr, które mogłyby się zajmować obsługą administracyjną ludności, prowadzonych inwestycji czy gospodarczych przedsięwzięć. I jeżeli ta tendencja się utrzyma, dostęp do urzędnika stanie się luksusem, a obywatel i przedsiębiorca zaczną przypominać pacjentów służby zdrowia, czekających miesiącami na przyjęcie i załatwienie spraw.