Kilka tygodni temu sędzia Justyna Koska-Janusz została odwołana z delegacji do warszawskiego sądu okręgowego. Nie pomogły pisma prezesa SO by minister Zbigniew Ziobro zmienił zdanie. Sędzia oprócz tego, w opinii prezesa, sądziła profesjonalnie rozpoczęła też głośny proces oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Po jej odejściu trzeba go będzie zacząć od nowa.
Prezes prosząc ministra o zmianę decyzji sądził, że komu jak komu, ale ministrowi powinno zależeć na sprawnym procedowaniu. Bezskutecznie.
Tymczasem odwołana sędzia poinformowała, że odwołana została bez uzasadnienia. Zaraz jednak dodała, że minister nie musiał uzasadniać swojej decyzji. Wyglądało więc na to, że sprawa przycichnie.
Tymczasem do sędzi dotarło oświadczenie Ministerstwa Sprawiedliwości. Czytamy w nim, że sędzia „miała się wykazać wyjątkową nieudolnością" i że nie poradziła sobie „z prowadzeniem prostej, choć głośnej sprawy". Te słowa zabolały. Nie czekając długo sędzia postanowiła zawalczyć o swoje dobre imię. Idzie więc z pozwem o ochronę dóbr osobistych do sądu.
I bardzo dobrze. Kto jak kto, ale sędziowie powinni walczyć o dobre imię, a nie chować głowę w piasek żeby tylko się nie narazić. W końcu przecież decyzję podejmie niezawisły sąd.