Wypadek, zamach, wypadek, zamach – prawda, że ładna wyliczanka? Zwłaszcza że z liści grochodrzewu wróży istne wcielenie niewinności. „Justysiu! Nie baw się tak! Przecież nie wolno!" – słyszy od matki bohaterka, przyłapana na gorącym uczynku. „Takie zabawy są niebezpieczne", a o pewnych rzeczach „ludzie mądrzy i dobrze wychowani" powinni milczeć.
To jedna z pierwszych scen sztuki, której nie mieli państwo jeszcze szansy obejrzeć. Przez ponad osiem lat „Bezkrólewia" Wojciecha Tomczyka nie chciał zagrać żaden polski teatr, mimo że jest to tekst wybitny. Pewnie jedna z najlepszych opowieści o współczesności. Nie tylko polskiej. Tak, tekst pełen jest aluzji do katastrofy smoleńskiej. Tak, autor nie ukrywa swoich konserwatywnych poglądów. Tak, Tomczyk parodiuje tu polskie dyskursy polityczne pierwszej dekady XXI wieku, ale dotyczy to obu stron konfliktu. I tych, którzy walczą z „mową nienawiści", i tych, co szafują słowem „naród". Tak, figura śmierci króla odnosi się w sposób oczywisty do śp. Lecha Kaczyńskiego. Tyle że rzecz dzieje się w rzeczywistości alternatywnej, a „Bezkrólewie" nie jest żadną prymitywną agitką. To dzieło sztuki, wprost nawiązujące do Gombrowiczowskiego „Ślubu" i do „Czekając na Godota". Pokazujące nie tylko rozpad wspólnoty, ale też wyjałowienie świata. Bohaterowie Tomczyka to – by użyć określenia T.S. Eliota, autora „Ziemi jałowej" – „wydrążeni ludzie". Tyle że rzecz dzieje się w Akslop, czy też Kolaps, bo tak słowo Polska przekręca jeden z bohaterów.